Marcowy spławik, czyli komedia pomyłek
(Spear)
2015-03-09
"Chcesz to cię zawiozę..."
Na ryby miałem jechać dopiero w połowie miesiąca i juz byłem pogodzony z tą myślą. Praca rodzina, codzienne sprawy i wędkarstwo. Wszystko trzeba pogodzić, a rzeczą, której zawsze brakuje jest czas. Tak się fajnie złożyło, że w piątek udało mi się urwać kilka godzin. Problem był jeden, jak dojechać na łowisko. Tu z pomocą przyszła moja kochana małżonka, pewnie widziała, że już w czwartek grzebałem przy sprzęcie. "Chcesz to cię zawiozę..." - padło zdanie, na które tak czekałem i liczyłem. Nie muszę chyba mówić jaki miałem wyraz twarzy.
Szybka kalkulacja czasu, a może by tak na spławik? Jezioro mam bliżej niż parsętę, a dawno nie łowiłem białej ryby. Woda jeszcze zimna, pogoda także nie rozpieszcza, ale co tam. Można czasem dla odmiany posiedzieć na krzesełku, zamiast robić kilometry wzdłuż brzegów parsęty. Teraz przydała by się jakaś zanęta. Jeżeli byłby to czerwiec to nie było by problemu, ale w marcu? Przydała by się zanęta lekka, mało sycąca. Powszechnie wiadomo, że rybki żerują ospale i łatwo je przekarmić. Może by tak, zrobić inaczej? Nigdy nie próbowałem zrobić grubszej zanęty zimą. Stałem tak chwilę w kuchni i myślałem co by tu przygotować, aż powiedziałem sobie. Cztery godziny to nie łowienie, spróbuję inaczej. Zaparzyłem trochę kaszy jęczmiennej, pęczaku, bułki tartej i płatków owsianych. Do tego dodałem wyprażone i zmielone ziarna słonecznika i łupiny od tych ziaren, oraz kolendrę. Całkiem sporo kolendry, to ziółko oprócz zapachu ma też jeszcze jeden plus. Pomaga na trawienie, co w zestawieniu z grubą frakcją mogło by zadziałać, przynajmniej w moim przekonaniu. Wszystko zostawiłem na noc żeby się przegryzło, niczym sałatka na święta. Rano dodałem trochę bułki tartej świeżej, aby cała zanęta lepiej smużyła. To tyle.
Jadę!
Jadę! Jadę! Nie tak szybko, jak to zwykle bywa, nie można wyjechać o czasie bo...Bo jest zawsze sto różnych rzeczy do zrobienia, sytuacja kolejny raz się powtarza. Nie pierwszy raz i na pewno nie ostatni. W końcu obładowany różnymi rzeczami schodzę do auta i pakuję sprzęt. Pomimo sporego bagażnika ciężko było wszystko zmieścić, bo dodatkowo na dnie leżał wózek dziecięcy. "Kurtka". Ta myśl niczym najszybsze ferrari przemknęła mi przez głowę. "Na pewno jest pod wózkiem", czasami tak bywa, że człowiek jest tak bardzo czegoś pewien, że nawet nie raczy sprawdzić tego przeczucia. Teraz zostało już tylko podjechać po pinkę i czerwonego i już startujemy. Szybki bezproblemowy dojazd i już jestem nad wodą.
"Nic cię tu nie zeżre?", moja troskliwa żonka oceniła okolicę i powiedziała, że sama by tu nie została, ale co to dla wędkarza, który już jest nad wodą. Las, jezioro, pomost, to jest to!
W końcu przyszedł moment rozpakowania sprzętu. Możecie sobie tylko wyobrazić minę kogoś, kto ubrany w bluzę dresową i cienkie dresowe spodnie, patrzy w pusty bagażnik zastanawiając się - "Gdzie jest ta kurtka!?!?
"Kurtka? Kurtkę wyniosłeś do piwnicy, jak cię prosiłam..." - słowa mojej kochanej żonki rozłożyły mnie na łopatki. Co teraz? Wracać po kurtkę i stracić kolejną godzinę, czy zostać i jakoś dać radę. Zostaję, rozpalę sobie ognisko i jakoś dam radę. Plan był dobry. Żona pojechała, a ja wziąłem się za zanęcanie. Zanęciłem w dwóch miejscach, bo miałem plan łowić na spławik i na grunt. Spławik z pinką i grunt z czerwonym robakiem nr. 3. Zaraz, zaraz a robaki? Muszą gdzieś tu być, przecież wyciągałem z auta. Na pewno? Nie! W tym momencie padło kilka niecenzuralnych słów bo cały ten wyjazd zaczął już przypominać kabaret. No nic, łowię na pęczak. Próbowałem sobie wmówić, że ludzie łowią na pęczak, że będzie dobrze, ale z doświadczenia wiem, jak to się zazwyczaj kończy na tym łowisku. Dodatkowym prztyczkiem w nos było mokre drewno, godzinę zajęło mi rozpalenie ognia. Bearem Grylsem to ja raczej nie będę, ale w końcu się udało. Teraz można otworzyć piwko i zacząć łowienie. Wreszcie!
Wiatr wiejący w twarz i przelotne opady sprawiały, że śmiałem się sam z siebie. Dobra kara. Kto nie ma w głowie ten niech marznie. Sytuację "poprawił" jeszcze kumpel, który zadzwonił z pytaniem - "jak tam?". Komentarz wycedzony przez zęby był równie krótki co pytanie - "dobrze". Zabił by mnie śmiechem gdyby wiedział.
Ognisko płonie, spławiki podskakują na fali, a wiatr co raz bardziej zaczął spychać je w stronę trzcin. Postanowiłem zwinąć i przerzucić zestawy. Panie i panowie, o to na mojej żyłce uwiesił sie RAK. Wszystkiego się spodziewałem, ale nie raka. Jakąś godzinkę później identyczna sytuacja na drugiej wędce. Co jest?! Czyżby Discovery kręciło z ukrycia polską wersję "Poławiaczy krabów"? Ci poławiacze przynajmniej mieli kurtki...
Każdy wędkarz, ma lepsze i gorsze wyjazdy. Każdy ma też takie, których nie zapomni do końca życia. Takim właśnie wyjazdem był ten piątkowy, prawdziwa komedia pomyłek. Już na początku wyjazdu wiedziałem, że będzie ciekawie. Ryb nie trafiłem, ale zawsze lepiej posiedzieć nad wodą niż przed telewizorem.
Do relacji wideo zapraszam wyżej.