Ach, te trocie!
Mariusz Kościelski (kostekmar)
2012-09-01
Zdecydowana większość użytkowników tego portalu opisuje swoje sukcesy, nie wspominając o wędkarskich porażkach. Postanowiłem wyjść trochę na przekór i opisać moje porażki związane z połowem troci, które to uzupełniły mój bagaż doświadczeń i spostrzeżeń oraz udoskonaliły umiejętności, nie tylko te dotyczące „czytania” wody, ale również i techniki połowu. Zapewne każdy wędkarz zajmujący się połowem troci, tzw. trociarz, marzy o letniej, lipcowej trotce, troci, trotyldzie. Takie określania, dość często spotykane, mówią nam o wielkości tej bardzo nieprzewidywalnej ryby. Również chciałem dorwać swoją lipcową trotyldę i przełamać, magiczną jak dla mnie, barierę 70cm. Po obfitych opadach deszczu woda w rzece poszła do góry i została znacznie trącona, przypominając dobrze zaparzoną herbatę. Postanowiłem porzucić polowanie na zębate i wybrać się na letnie trocie, o których zawsze dużo słyszałem. Zresztą co roku o tej porze przenoszę się z jezior na rzekę w poszukiwaniu letniej troci.
Pewnego lipcowego popołudnia, po szybkim obiedzie, przygotowałem sprzęt i wyruszyłem nad rzekę. Dzień był słoneczny, co niby nie wróżyło aktywności troci. Po zmontowaniu zestawu, ruszyłem w górę rzeki w poszukiwaniu tej wymarzonej, letniej troci. Rozpocząłem tradycyjnie od wszelkiej maści woblerów, przemieszczając się co kilka metrów, miejsce po miejscu, krzaczek po krzaczku, dołek po dołku i przelew po przelewie. Od czasu do czasu potężne i mniej donośne spławy rozrywały powierzchnię wody. Co jakiś czas zmieniałem przynęty i ciągle nic. „Przebagrowałem” koryto rzeki wszystkim co miałem w pudełku, od wspomnianych wcześniej woblerów, poprzez wahadełka, aż po obrotówki. I ciągle bez efektu. Postanowiłem powrócić do woblerów i w pewnej chwili znieruchomiałem. Zobaczyłem jak ryba podnosi się, prawie spod nóg, w kierunku woblera. Pomyślałem, że za chwilę chłapnie przynętę i… Ryba po chwili zaczęła opadać swoim ciężarem do dołka z którego wyszła, niczym krokodyl po sprawdzeniu sytuacji na swoim terytorium. Następne kilkadziesiąt minut machania w tym miejscu nie przyniosło spodziewanego efektu. Odczuwając w nogach kilometry chodzenia wzdłuż rzeki i machanie wędką w ramionach i nadgarstkach, zwinąłem sprzęt do samochodu i pojechałem do domu.
Następnego dnia powtórzyłem rytuał. Pogoda taka sama, jak przez cały niemalże tydzień, słonecznie i dość ciepło. Chodząc i obławiając kolejne miejscówki, z kamizelki dobiegł dźwięk dzwonka mojego telefonu. Zwinąłem zestaw i odebrałem połączenie. Znajomy głos oznajmia o spuszczeniu ryby kilka minut temu i zaprasza mnie do siebie. Udałem się w znajome miejsce i spotkałem oczywiście „starego” młodego znajomego po kiju.
- Nie uwierzysz. W pierwszym rzucie uwiesiła się. Nawet nie zaciąłem i spadła – oznajmia;
- Tutaj jest jeszcze jedna ryba, bo widziałem spławy – kontynuuje.
Wzieliśmy się więc do dokładnego przeczesywania wody metr po metrze. Do boju posłane zostały wszystkie rodzaje przynęt zapełniające moje pudełka. I ciągle nic.
- Na co miałeś branie? – zapytałem;
- Ta dzisiaj na obrota, ale większość na wobka z zielonym grzbietem – odpowiedział.
W pudełku miałem wobka w odcieniu zieleni z czarnymi pigmentami na grzbiecie. Założyłem na zestaw i zacząłem rzucać pod skosem pod przeciwległy brzeg. Po spłynięciu za wijące się po powierzchni wody trawy, zacząłem powoli zwijać żyłkę i…
- Siedzi – mówię.
Hamulec zaczął grać piękną dla ucha wędkarza melodię. Zzzzzzzz…. Ryba odjeżdża w dół rzeki pod mój brzeg i wyskakuje dobry metr nad wodę. Na pierwszy rzut oka jest dość spora, na jakieś 70+ i ponad 4 kg wagi. Spada prawie na brzeg i po chwili drugi, trochę mniejszy wyskok nad wodę na środku rzeki.
- O kurna, ale torpeda – powiedziałem. Myśląc już o pięknych zdjęciach jakie robi mi mój kompan oraz tych, które wykonuję sam, złowionej zdobyczy.
Widzę po żyłce jak idzie w górę rzeki . Dokręcam nieco hamulec. Idzie dalej i po chwili zawraca. Zjeżdża przy nogach w dół. Odchodzi na środek robiąc wir przy powierzchni i znów w górę. Kolega podchodzi i szykuje się do ewentualnego podebrania ryby. Ta ponownie schodzi w dół przy moich nogach i odjeżdża prostopadle do mnie na środek rzeki. Przewraca się na bok i…
Wobler leci w moim kierunku i uderza o daszek czapki. Zrobiłem minę zakłopotanego krecika ze znanej czeskiej kreskówki.
- Ach jo – powiedziałem pod nosem;
- Ale Cię powiozła – rzekł kolega – podchodząc do mnie;
- Sprawdź kotwice – dodał po chwili.
Oglądamy dokładnie woblera czy nie ma porozginanych kotwic, ale nic takiego nie było, tylko po jednej łusce na dwóch ramionach jednej z kotwic. Być może dostała gdzieś z boku i to uratowało jej byt. Z całą pewnością nie miała woblera w pysku. Westchnąłem i rzuciłem kilka niecenzuralnych słów, ciskając wędką w porastające brzeg trawy, ale delikatnie, przecież nie pozbawię siebie takiego fajnego kija. Usiadłem na brzegu z trzęsącymi się z wrażenia rękoma, patrząc na bieg rzeki i rozmyślałem o popełnionych z całą pewnością błędach. Po kilku minutach oraz złapaniu oddechu połowiłem jeszcze z godzinkę i do domu. Tego dnia było wręcz rewelacyjnie, bo oprócz tych dwóch ryb, jeszcze koledzy zaliczyli dwa wyjścia i jeden spad. Rzadko się zdarzają takie dni konia. Ja nie wykorzystałem swojej szansy tak jak i pozostali koledzy po kiju. Ryby były górą.
Trzeciego dnia jeszcze raz powtórzyłem scenariusz poprzednich dni. Chodziłem i machałem wszystkim co miałem w pudełku. W końcu poczułem przytrzymanie, zaciąłem i na zestawie siedział kropek około 40cm. Pomyślałem, że całkiem fajny przyłów i po dwóch szarpnięciach rybka uwolniła się z zestawu. Podobnie wczorajsze, przedwczesne myśli pozwoliły rybie uwolnić się z zestawu. Walczę dalej i po chwili moje wahadełko grzęźnie w zaczepie. Cóż, odczepiacz mocuję do zestawu i próbuję uwolnić wabik. Po kilku podejściach odczepiacz dojeżdża do przynęty. Powoli ciągnę w swoją stronę, ale nic nie puszcza. Zaczynam pociągać trochę mocniej i po chwili zaczep puszcza. Niestety na końcu odczepiacza zamiast wahadełka, buja się rozgięta agrafka.
- Dobrze, że nie stało się coś takiego podczas holu ryby – pomyślałem.
Kolejny dzień, w którym zszedłem o kiju.
Takie oto były to moje najciekawsze trzy dni lipcowego trociowania. Mimo sromotnej porażki, jakiej doznałem, byłem zadowolony, że takie chwile przydarzyły się właśnie mi. Ilu jest takich, co chodzą kilometrami wzdłuż rzeki i nie mają kontaktu z rybą, nawet wzrokowego. Połamania!!!