Robert Czebotar â droga do wędkarstwa - zdjęcia, foto - 1 zdjęć
Początki nie były łatwe... Był rok 1975. Przez prawie dwa wędkarskie sezony, byłem angażowany przez mojego tatę w charakterze sygnalizatora brań. Miałem wtedy sześć lat i wyjazdy na ryby były dla mnie wyprawami metafizycznymi! Poszukiwanie wymuskanych przez wodę płaskich otoczaków, puszczanie „kaczek”, łapanie w wodzie „przymętnionej” odpowiednim ruchem stóp kiełbików na podrywkę, budowanie szałasów z gałęzi i liści, spanie w namiocie, pieczenie kiełbasy nad ogniskiem i wielogodzinne, cierpliwe wpatrywanie się w lekko ugiętą szczytówkę gruntówki mojego taty!
To było zajęcie o tyle nudne, co ogromnie odpowiedzialne. Bo oto każde drgnięcie szczytówki sygnalizowałem donośnym alarmem słowno-wrzaskliwym! Niestety miałem wiele pustych brań spowodowanych niesionymi nurtem rzeki glonami, patyczkami i liśćmi. Chociaż miałem i sukcesy! Po moich wrzaskach kilka razy na brzegu lądowała dorodna brzana, piękny kleń czy lekko otyła świnka.
Wreszcie po kilkunastu miesiącach terminowania w charakterze „dzwoneczka”, po otrzymaniu bardzo dobrego świadectwa po ukończeniu pierwszej klasy, dostałem w nagrodę od mojej mamy rewelacyjną, kosmiczną technologicznie, bambusówkę firmy Polsping (3,8 m, ciężar wyrzutowy umowny), a także niesamowity w swej prostocie, rosyjski kołowrotek o ruchomej szpuli, pierwowzór centerpina (na jednym trzpieniu przykręcanym śrubką!!!). Łowienie wyglądało następująco: 15 minut łowienia i 45 minut rozplątywania gorzowskiej tęczówki 0,25. Spławik z gęsiego pióra, trochę ołowiu z tasiemki ołowianej i haczyk (uwaga) Mustad 10 kryształek (kolor złoty)!!
Mój wędkarski debiut miał miejsce na trzech scenach: San, Wisłok i Strug. Wielka trójka, która pozostanie w moim sercu na zawsze. Oczywiście po tamtych rzekach sprzed 30 lat nie ma już śladu, ale miejscówki pozostały (geograficznie) prawie takie same. Z tym, że „prawie” w tym przypadku robi wielką różnicę....
Początkowo spławik (przepływanka, bolonka, przystawka), następnie grunt (z telewizorkiem – nie jakimś tam – koszyczkiem!), wreszcie pierwsze romanse ze spinningiem i około roku 1983 spotkanie z wędkarstwem muchowym. Mama zaopatrzyła mnie w rewelacyjną muchówkę ABU Garcia Tristar 2,54 cm (Conlon) kupioną w Pewexie za...14 USD!!! Do tego replika (nie podróbka...) angielskiego kołowrotka muchowego, 24 metry zielonej, czeskiej linki tonącej (raczej super extra fast sinking), umowny przypon koniczny z przedziału 0,30 – 0,18 i.... trening na boisku szkolnym.
Pamiętam zdziwione sąsiadki pukające się w czoło na widok stojącego po kolana w trawie i dziwnie machającego kawałkiem kija...Już po kilkunastu godzinach treningu udawało mi się (z dokładnością do 3 metrów) sadzać muchę na listkach koniczyny i kwiatach bławatu! Ćwiczyłem rzuty długie, krótkie, rolowane, skandynawskie, speyeowe i głównie...plątane.
12 lat temu przyszło do mnie i wyciągnęło rękę, zalotnie mówiąc: „chodź”, zawodnicze wędkarstwo spinningowe. Mam honor i przyjemność znać całą śmietankę polskiego spinningu i czerpię ogromną radość z podpatrywania ich tajnych metod poławiania okoni, sandaczy, szczupaków i moich ukochanych ślicznotek wzdręg! Mam nadzieję, że za kilka lat, jeśli będę wytrwale trenował i próbował dogadywać się z rybami, uda mi się zostać naprawdę dobrym wędkarzem!
Autor tekstu: Robert Czebotar
u?ytkownik26041 | |
---|---|
super artykul przypomnialy sie stare czasy pierwsze bambusy kolowrotki o stalej szpulisplawiki z gesiego piora albo robione z kory topoli milo po wspominac daje piatke (2010-07-14 22:10) | |
ZAMOSCIANIN | |
Najważniejsze są wspomnienia. ***** I chyba o to w tym wszystkim chodzi. Powodzenia na polowaniach. (2010-07-15 18:54) | |