Andrzej Turski - wypłynąć i odpocząć
Andrzej Turski (turski)
2008-07-13
O tym, że wędkarstwo jest w Polsce niezwykle popularnym hobby nie trzeba chyba nikogo zbytnio przekonywać. Wędkują dzieci i dorośli, głównie mężczyźni, choć coraz częściej do wędkarskiej pasji przyznają się również kobiety. Wśród zwolenników łowienia można spotkać także wiele postaci znanych nam ze szklanego ekranu. Swoim wędkarskim blogiem w portalu wedkuje.pl dysponuje już m.in. Andrzej Turski – znany dziennikarz radiowy i telewizyjny. Kiedy zaczęła się jego przygoda z wędkarstwem i dlaczego nie wyobraża sobie bez niego życia?
Moja przygoda z wędkarstwem zaczęła się już w dzieciństwie, gdy miałem 7 lat. Każde wakacje spędzałem wówczas u babci koło Kazimierza nad Wisłą. Do rzeki miałem niecały kilometr, a do starorzecza – Wisełki – jakieś 300-400 m. Mój starszy, stryjeczny brat wycinał mi z leszczyny kijek do łowienia, z Warszawy przywoziłem parę haczyków, żyłkę i z takim zestawem biegałem nad Wisełkę, zapominając o bożym świecie. Pamiętam, że babcia robiła mi wielkie awantury, ponieważ często nie wracałem na obiad do domu, zdarzało się nawet, ze spędzałem nad wodą całe dnie. Po takiej wyprawie przynosiłem ryby do domu, a babcia oceniała surowym okiem i zapadał wyrok - czy ryby smażymy na kolację czy oddajemy kotom. Jeśli ryby miały trafić na stół byłem szczęśliwy, ponieważ to oznaczało mój sukces, bo oznaczało, że ryby są w miarę duże.
Łowiłem tak sobie mniej więcej do 14 roku życia, do kiedy spędzałem wakacje u babci, potem nastąpiła długa przerwa. Dopiero tuż po ślubie moja żona, pamiętając moje opowieści o wędkowaniu w dzieciństwie, kupiła mi pod choinkę bambusową wędkę z NRD-owskim kołowrotkiem – jak na tamte czasy – szczyt marzeń, i wtedy zapadła decyzja o tym, że w najbliższe wakacje pojedziemy na ryby. Jak powiedzieliśmy, tak zrobiliśmy i latem wyjechaliśmy do Łagowa, gdzie złowiłem swojego pierwszego szczupaka. Był co prawda niewielki – miał jakieś 40 cm, ale tamte chwile zostały mi w pamięci do dzisiaj.
Moja ulubiona metoda połowu to spinning i casting. Mam mnóstwo sprzętu, jeśli wędki to amerykańskie oraz najlepsze, japońskie multiplikatory. W domu w przedpokoju mam przeszkloną szafę, w której przetrzymuje ten cały sprzęt. Generalnie wybieram najlepsze rzeczy, ponieważ bardzo zwracam uwagę na sam komfort łowienia, tu nie chodzi o szpan przed kolegami. To tak jak z prowadzeniem samochodu - w końcu czym innym jest prowadzenie ciężarówki, a czym innym fajnego, sportowego samochodu.
Zgodnie z kontraktem, weekendy mam wolne, więc gdy tylko mam chwilę wolnego staram się łowić. Dodam, że jeżdżę wyłącznie nad jezioro Łańskie, ze zmianą na Szwecję. Jezioro Łańskie jest dla mnie po prostu piękne. Urzekająca przygoda, cisza, wieczorami żurawie… Nikt do mnie nie mówi, ludzi mało, żona która nie łowi i boi się trochę wody, przynajmniej się wyśpi, a ja schodzę nad wodę. To tak niesamowicie rozładowuje napięcia. Nie chodzi o samo łowienie ryb, ale o to, aby wypłynąć, odpocząć. Wędkowanie pod mostem Poniatowskiego to nie dla mnie.
Czasami wybieram się również z przyjaciółmi nad szwedzkie szkiery, gdzie bierzemy udział w nieformalnych zawodach w łowieniu szczupaków, które się oczywiście wypuszcza. Obserwując, jakie podejście do ryb mają Szwedzi, dopiero widzi się, jak Polska jest pod tym względem niesłychanie zacofana. Mi większą przyjemność niż zabieranie, sprawia wypuszczanie ryb. Generalnie w Polsce, o ile walka z kłusownictwem w lasach jest zaawansowana, o tyle w przypadku wodnych kłusowników cały czas widać przyzwolenie na całkowicie skandaliczne zachowania. Mam nadzieję, że kiedyś to się zmieni, pewnie jeszcze nie w moim, ale następnym pokoleniu już tak.
tekst opracowała Martyna Mikulska