Atlas ryb w Polsce - moja przygoda z wędkarstwem
Sławomir Ryś (slawomir66)
2010-02-18
„Pierwsze miłego początki”.
Moja przygoda z wędkarstwem zaczęła się w 1981 roku. Jak widać ten rok ma dwa ważne wydarzenia. Mój początek w wędkarstwie jak również hańba dla narodu polskiego z powodu stanu wojennego. O tym drugim nie chcę myśleć i oddam się mojemu ulubionemu hobby.
Wędkarstwo to dziedzina życia, która wyzwala we mnie miłe wspomnienia jak również niezapomniane przygody. Dla laika wydaje się to marnotrawieniem czasu siedząc i patrząc w spławik. Dla mnie to odskocznia od codzienności i problemów.
Analizując wędkarstwo moje i moich kolegów stwierdzam, że łatwiej zacząć przygodę z wędką mając w najbliższej rodzinie kogoś, kto uprawia to hobby. W moim przypadku tak jednak nie było. W kręgu najbliższej i najdalszej rodziny nie znałem nikogo, kto trzymałby wędkę w ręku.
Mnie niejako przez przypadek pomógł ojciec, przynosząc do domu kawałek bambusowej wędki z „ruską” katuszą na której była żyłka z plastykowym spławikiem i haczykiem.
Od razu na moich ustach pojawił się uśmiech jak banan. Nie znając zasad wędkowania, sposobów wiązania haczyków oraz metod nęcenia od razu wiedziałem, że to może być ciekawe i przyjemne aczkolwiek trudne.
W miejscu gdzie mieszkam w pobliskim lesie było małe jeziorko, które w latach późniejszych znalazłem nawet na mapie turystycznej pod nazwą jezioro Ług.
To było moje pierwsze wędkarskie eldorado. Piękne, porośnięte trzcinami nic tylko wędkę zarzucać. Z ryb były w nim tylko karasie, ale jakie. Piękne złote dobrze wygrzbiecone karasie złociste. Z moich kolegów w wieku lat piętnastu tylko ja miałem wtedy wędkę i innym nie w głowie było siedzieć nad wodą za byle jaką rybą. Nie widząc innego wyjścia namówiłem młodszego kolegę Roberta na wędkowanie.
Pamiętam jak dziś, kupiłem świeżą bułkę, wziąłem bańkę na mleko (w tych czasach mleko nalewane było w sklepie do baniek) aby trzymać złowione ryby, wędkę pod pachę i za zgodą mamy poszliśmy wędkować. Droga nad jeziorko prowadziła przez las jakieś trzy kilometry. Pełni animuszu i oczywiście wiary, że połowimy dotarliśmy nad wodę. Było takie miejsce na które miejscowi umownie mówili plaża i ono miało być naszym stanowiskiem wędkarskim.
Dochodząc zobaczyliśmy, że siedzi tam starszy Pan na wózku inwalidzkim- spalinowym (niepełnosprawny), więc usiedliśmy przy nim. Spojrzał na nas jak na intruzów i fuknął pod nosem:
- Dziesięć metrów.
Popatrzyłem na Roberta a on na mnie myśląc w duszy:
- Czego on chce. Przecież mu nie przeszkadzamy.
Facet łowił na długi kij a mój bambus miał może 2,20 więc pomyślałem że kija mam za krótkiego, może musi on mieć 10 metrów.
Ale gość znów fuknął pod nosem:
- Mówiłem dziesięć metrów.
No cóż jeśli jesteśmy tu niemile widziani odeszliśmy pod potężne sosny i tu rozpoczęliśmy raczej ja rozpocząłem swoje pierwsze wędkowanie.
Miąższ z bułki na haczyk i dalej do wody. Jak pisałem wcześniej nie miałem zielonego pojęcia, że rybę można zanęcić i zwabić. Tak więc w oczekiwaniu na rybę życia zeszło nam kilka godzin. Ryby nie brały, zrobiło się ciemnawo, my zgłodnieliśmy przez co i nasza bułka na przynętę została przez nas zjedzona. Nie widząc dalszych perspektyw na wodą ruszyliśmy do domu.
Po drodze komentowaliśmy naszą wyprawę gdy nagle na drogę wyszedł potężnych rozmiarów odyniec. Panika, śmierć w oczach i jedno wspólne postanowienie:
- Chodu .
Nasz powrót do domu wydłużył się o około półtorej godziny. Polami doszliśmy do zabudowań wiejskich i okrężną drogą do domu. Co było w domu łatwo się domyśleć. I moja i Roberta mama z balkonu na pół osiedla wrzeszczały że już ciemno, że myślały że się potopiliśmy i że nasze wędkowanie jeszcze się dobrze nie rozpoczęło a one nam je zakończą. Długo musiałem mamie tłumaczyć i przepraszać aby nie robiła mi tego. No po kilku dniach przeszło jej i za namową taty dali mi kasę abym mógł opłacić sobie kartę wędkarską. W ten sposób stałem się członkiem Polskiego Związku Wędkarskiego.
Wtedy też zacząłem na dobre interesować się wędkarstwem. Czytałem pożyczone stare numery Wiadomości Wędkarskich i już wiedziałem co to przynęta, co to zanęta, że trzeba ryby w siatce trzymać. Zacząłem podpatrywać starych wędkarzy co i jak robią. Zacząłem zadawać pytania aby pogłębić swoją wiedzę. Podstawa to znajomość Regulaminu Amatorskiego Połowu Ryb a przede wszystkim wymiary ochronne i okresy ochronne ryb.
No i przyszedł wreszcie czas na pierwszy sukces. I nie myślcie, że złowiłem jakiś okaz. Nie, nie do tego to jeszcze daleko. Przeczytałem na tablicy ogłoszeń, że organizowane są zawody wędkarskie. Od razu wiedziałem, że muszę wziąć udział tylko jeszcze nie wiedziałem czy będę mógł. Poszedłem więc do Skarbnika Koła do Pana Tadeusza i spytałem czy ja też mogę wziąć udział w tych zawodach.
Odpowiedź była jedna:
- Masz kartę wędkarską, jesteś członkiem PZW więc jak najbardziej możesz.
Ludzie jaki ja byłem szczęśliwy. W domu innego tematu nie było a mama myślała, że sfiksowałem.
Oczywiście przed zawodami należy przygotować zanętę i przynętę. Nie było wtedy gotowców, wszystko samemu. Bułka tarta, otręby, płatki, cukier waniliowy. Przynęta to ciasto z kaszy manny, ciasto z bułki i ziemniaka no i oczywiście mięso. Kto słyszał o pinkach, ochotce czy jockersie. Poszedłem na działkę i w kompostowniku nazbierałem czerwone robaczki. Przebrane, oczyszczone z resztek chwastów, starannie włożone do pudełka razem ze świeżą trawą. To było mięso na przynętę.
Wszystko gra, atmosfera rośnie ale przecież ja do tej pory łowiłem tylko karasie i tylko takie ryby znałem.
Co będzie gdy złowię coś innego a sędzia spyta co to za ryba?
Wtopa murowana.
Poszedłem do biblioteki i wypożyczyłem „Atlas ryb słodkowodnych w polsce”. W nocy z piątku na sobotę tuż przed zawodami ja spać nie mogłem tak byłem naładowany. Przed oczami miałem bujający się na fali spławik i branie za braniem.
Sobota rano zawody rozpoczęte. I co i nic. Nieliczni złowili jakąś płoteczkę a reszta siedzi na stołku bezczynnie tak jak ja. Bezrybie totalne. No to fajnie – pomyślałem. W nocy tak pięknie a rzeczywistość???
Mój pławiczek spływał sobie z falką a ja zacząłem pomału składać „sprzęt wędkarski”. Prawie trzy godziny i nawet jednego malutkiego brania.
Rozczarowanie?
Myślę, że trochę tak. Przecież wszystko było perfekcyjnie przygotowany a tu nic.
Do końca zawodów odgwizdano pięć minut a mój spławik zaczyna tańczyć, podskakiwać i ginie pod wodą. Amnezja zapomniałem co mam robić. W ostatniej chwili zacinam i coś jest. Spławik to się pokazuje to znów znika.
Już myślę, że ryba jest moja a ona odchodzi od brzegu. Starsi wędkarze wołają sędziego a moja ryba nie chce na brzeg. No w końcu po kilku minutach jest. Ładna i duża.
Sędzia pyta:
- Sławek co złowiłeś?
Co złowiłeś? Co złowiłeś?- a skąd mam wiedzieć jak to nie karaś.
Już chwileczkę- krzyknąłem.
Ryba do siatki a ja do atlasu i kartka po kartce aż znajdę taką samą jak złowiłem. Za moimi plecami stał mój sąsiad a taty kolega i już zdążył powiedzieć sędziemu, że to okoń. No i ja w tym momencie doszedłem do strony z okoniem. Przyjrzałem się fotografii w atlasie ryb w Polsce, trochę inne kolory ale podobny i również potwierdzam, że złowioną rybą jest okoń.
Gratulacji nie było końca. Mój okoń w ostatnie pięć minut zawodów dał mi punktowane 6 miejsce. Miejsce miejscem ale w tyle zostało wielu dobrych wytrawnych wędkarzy.
W nagrodę dostałem dyplom, plastykowy spławik i małe pudełeczko na drobny sprzęt wędkarski, które do dzisiaj mam i używam. To były moje pierwsze i nie zapomniane zawody. Później już było tylko lepiej aż w końcu trzykrotnie rok po roku zostałem Spławikowym Mistrzem Koła. Później starty w Spławikowych Mistrzostwach Okręgu Piotrkowskiego i najlepsze w historii koła miejsce w tych zawodach – 5.
Od tego czasu w mistrzostwach koła nie startuję. Złożyłem „śluby jak imć pan Longinus Podbipięta.” Powiedziałem, że jeśli ktoś również wygra trzykrotnie mistrzostwa z rzędu wtedy znów rozpocznę rywalizację. Jak do tej pory koledzy nie mają szczęścia a mija już dziesięć lat.
Od momentu gdy od ojca dostałem starego bambusa minęło prawie trzydzieści lat. Zmieniło się bardzo wiele. Nie ma już leśnego jeziorka Ług, które wyschło a ja na nim uczyłem się wędkowania, nie ma pięknych karasi, które w nim żyły i dorastały naprawdę do dużych rozmiarów. Są za to nowe lekkie wędki, są gotowe zanęty wędkarskie na różne gatunki ryb, są dodatki, zapachy, nowe akcesoria.
Nie zmieniło się moje podejście do wędkarstwa. Powiem więcej jest ono moją pasją.
Obecnie na ryby jadę aby odetchnąć, obcować z przyrodą, spotkać się z przyjaciółmi. Ryby to rzecz drugorzędna.
Ten czas, moje zamiłowanie, praca społeczna na rzecz związku, wspólne wędkowania i przygody sprawiły, że w roku ubiegłym otrzymałem kredyt zaufania od kolegów i przyjaciół i zostałem wybrany Prezesem Koła nr 6 Nowy Glinnik. Nie ukrywam wzruszenia i faktu, że jestem z tego dumny.