Zaloguj się do konta

Boluś

Boluś

Kiedy poprosiłem hodowcę o szczeniaka wciśniętego w najdalszy zakamarek kojca, ten spojrzał na mnie, jak na wariata. 

- Chcesz, to masz – pomyślał z pewnością.

Facet przedarł się przez stadko rodzeństwa wylegające w objęcia adopcyjnego wujcia, niczym dzieciorki w Domu Dziecka, wydobył drżące, jak osika zwierzątko i podał mi w objęcia. Szczeniak śmierdział okrutnie, był szorstki, jak dzik i drżał całym ciałem. Ucałowałem go czule (co musiało z pewnością zniesmaczyć sprzedawcę), mocno przytuliłem i cały szczęśliwy pognałem do samochodu.

Z Leosiem, którego dostałem 20 lat temu od Kiwaka (patrol1), przeżyliśmy szczęśliwie 13 lat. Bywało różnie, nieraz bardzo biednie, ale szczęśliwie i przede wszystkim zawsze razem. Byliśmy bardzo związani, wręcz nierozłączni. Nawet do Niemiec, po części samochodowe jeździliśmy razem. Jak na rottweilera, był bardzo potulny, żeby nie powiedzieć: zbyt dobrze ułożony. Gryzł tylko swoich. Raz w rękę Kiwaka, kiedy ten próbował tresury, po pijaku. Innym razem pijanego Mietka, mojego brata, który chciał pokazać, że wyjmie psu kość z miski. Szwagierkę, uszczypnął boleśnie w dupala, kiedy ta opuszczała jego dom. Z wypchaną torbą! Musiał pomyśleć, że Bożena nam coś z chałupy wynosi. Koty, napastliwe psy, ptaszki i złoczyńcy w ogóle go nie interesowały. Świetnie nurkował. Jak jego ojciec, Leon senior.

Popisowy numer Bola, to sztuczka z zapalniczką jednorazową. Kiedy siadałem nad stawem z wędką i rozkładałem obozowisko, to często „nieostrożnie” kładłem przy papierosach zapalniczkę gazową. Kątem oka widziałem, jak pies skrada się, aby wywrócić puszkę z kukurydzą. Wtedy ja odganiałem go, żeby wszystkiego nie wyżarł i zostawił coś na haczyk, on robił unik i chwytał zapalniczkę.

- Bolo, tylko nie zapalniczka – krzyczałem.

To było, jak zaproszenie. Siadał naprzeciwko i bezczelnie ją nagryzał. Następował wybuch, falowały chrapy, potem szczere beknięcie i ucieczka.

Kiedy po sześciu latach dotarliśmy się, tzn. on udawał ułożonego, a ja, że go kontroluję, musieliśmy się nagle rozstać. Tak nagle, tak niespodziewanie i tak bez sensu, że trudno to sobie wyobrazić.

Dwa razy uratowałem ukochanemu przyjacielowi życie: raz, wiosną załamał się pod nim lód na środku stawu i ja narażając się bardzo wyciągnąłem nieostrożnego nygusa na brzeg. Innym razem, też wiosną, byliśmy nad Wisłą i Boluś poleciał przodem po betonowej główce. Ta, nagle skończyła się i psina zniknął pod wodą. Był przybór, spieniona woda i mnóstwo wirów. Nieźle kotłowało! Brudna piana dawała wrażenie stałego lądu. Rzuciłem się bez namysłu klatą na beton i próbowałem go namacać. Trwało to dłuższą chwilę. Kiedy już zwątpiłem i brakowało mi rąk, pomimo, że cały korpus miałem już pod wodą, to wtedy namierzyłem łeb i udało mi się szczęśliwie gada wyholować na powierzchnię. Trzecim razem szczęście nas opuściło.

Siedziałem sobie, jak wodzu, w poczekalni lecznicy weterynaryjnej i oglądałem w telewizji Animal Planet. Leciały akurat Rzeczne Potwory.

Pomimo, że byłem przez ścianę, to nie miałem pojęcia, że tam właśnie rozgrywa się dramat. W trakcie niewinnej, wręcz kosmetycznej operacji chirurgicznej, mój Boluś zatrzymał się krążeniowo. Była próba reanimacji, była intubacja, ale pańcia tam nie było! Mam żal do siebie i wyrzuty sumienia, że przyznałem się pani anestezjolog, iż parę lat temu wybudził się w trakcie podobnej operacji i zdemolował lecznicę. Przecież, to ona ma wiedzieć ile środków do premedykacji i analgezji ma użyć. Po tym, co usłyszała podwoiła dawkę Poropofolu (środka usypiającego). Dostał tyle, ile my w Pogotowiu dajemy stukilowemu facetowi. Ważył 60 kg.

Kiedy wezwano mnie, bym zmierzył się z prawdą, to dotarło do mnie, że te dwie drobne dziewczyny, czyli anestezjolog i chirurg tam obecne, nie były w stanie przeprowadzić skutecznego masażu serca. Do tego potrzeba siły!

Za ścianą siedział zadowolony z siebie ratownik medyczny, który niejedno już serducho do pracy przywrócił….

Psia miłość nie zna odcieni. One kochają bezwzględnie. Na zabój! Nawet wtedy, kiedy czują szóstym zmysłem, że to może być ich koniec. Pańcio każe, więc ufnie idę.

Poszliśmy z Bolusiem na układ: ja zapomniałem o dziesiątkach zniszczeń, wręcz spustoszeń, których mi w sprzęcie i majątku dokonał, a on, że zlałem go niejednokrotnie, kiedy opuszczała mnie ludzka cierpliwość.

Dwa łóżka, dwie wykładziny, tynki, drzwi, wodery, gumowce, lampki solarne na działce i dziesiątki innych sprzętów poszły w zapomnienie.

- Co tam, panie sąsiedzie, co Boluś nowego wywinął – zagadywali na spacerze.

- Spokojnie, tak do pół roku i się uspokoi.

- Panie, cierpliwości, do roczku.

- Jest większy, niż nasze pieski, to pewnie potrzebuje więcej czasu.

- Co, jeszcze psoci? To, pewnie do dwóch lat …

Potem przestali gadać i doradzać mi jakieś bzdurne klatki na niedźwiedzia i posypywanie pieprzem gryzionych sprzętów.

Owszem, raz jeden przyśrubowałem gamonia do ściany w pokoju na grubym łańcuchu. Po powrocie z pracy zastałem szczęśliwego pupila na nadgryzionym łóżku. Wyrwał z betonu (ściana nośna) kołek wielkości solidnego markera. 

Przestaliśmy też na plac chodzić, bo i mnie i Bolusiowi robiło się przykro, że nikt się nie chce z nami bawić. 

Piesio dorosło, uspokoiło się i puściliśmy wszystko w niepamięć. Ja wyrządzone szkody, a on, że parę razy dostał bęcki.

Każdą wolną chwilę spędzaliśmy odtąd nad wodą.

Bolesław, to był rasowy pies obronny…

Śmiać mi się chce, kiedy wspominam zdarzenie sprzed dwóch lat. Wracaliśmy ze spaceru, a zza budynku wyszła damesa z małym pieskiem. Oba były luzem. Mały, bez chwili zawahania dopadł do nas, a Boluś schował się za mnie. Wtedy piesek u.ebał mnie w łydkę boleśnie i wrócił do pańci.

Zawsze ustępował pola mniejszym i jeżył się tylko do wilków, bo jako szczeniaka napadły go dwa, do spóły i dotkliwie potarmosiły.

Właściwie, to do końca szczeniakiem pozostał, bo każdego spotkanego psiaka do zabawy zapraszał. Najlepiej dogadywał się z Tomka Nelusią. Szkoda tylko, że tak rzadko się spotykały. 

Jakiś czas temu, poszliśmy wieczorem spotkać się z kolegą z pracy. Karetek nie było, wszystkie wyjechały. Zresztą, na Ursynowie, to norma.

Usiadłem na ławce i czekałem. Boluś leżał pod nogami. Zajarałem.

Nagle, za budynkiem usłyszeliśmy dziwne odgłosy. Wychyliłem głowę zza węgła i zobaczyłem dwóch skakańców – zasrańców, którzy tarmosili znak drogowy. Nie dali rady go wyrwać, więc poszli dalej, w moim kierunku. Kiedy byli naprzeciwko nas, to jeden z nich rozbił demonstracyjnie, wręcz zaczepnie butelkę po piwie i to dokładnie tam, gdzie stawiam karetkę.

- Kolego, weź i łaskawie pozbieraj to szkło. Tu parkują karetki i może się zdarzyć, że uszkodzi się koło, a wtedy taki ambulans nie dojedzie. Na przykład do twojej mamusi. Ale, chyba twoja mama jest daleko, gdzieś na prowincji, że tak sobie pozwalasz – wypyszczyłem się pouczająco.

- O ty k.rwo!

Doskoczyli do mnie. W lewej trzymałem smycz z Bolusiem na końcu, więc pozostałą, prawą kończyną oprawiałem jednego napastnika. Drugi gdzieś zniknął, ale się szybko odnalazł, bo poczułem go na swoich plecach. Poczułem też, jak Boluś szarpie mnie za kurtkę z przodu. Bolo zamiast mi pomóc, to ciągnął mnie w swoją stronę. Czyli trzech na jednego. Na jedną rękę, znaczy. Zasraniec na plecach okazał się jakimś, k.rwa karateką, bo patrzę, a ja nic nie widzę. Wciskał mi skurwiel gałki oczne głęboko w oczodoły. Kiedy czułem już (bo, nic nie widziałem), że karateka wypchnie mi gały przez uszy, wszystko ustało. Poczułem ulgę i nikt mnie już nie dusił, nie gniótł, nie szarpał. Zanim rozmasowałem spłaszczone gały, to usłyszałem przeraźliwe jęki. Patrzę i oczom nie wierzę. Oto, odnalazł się w moim psie głęboko skrywany instynkt obronny. Boluś zdjął ze mnie karatekę i odciągnął go za piętę! jakieś ze trzydzieści metrów po parkingu. 

Widocznie we wcześniejszych zdarzeniach zagrożenia nie wyczuwał. 

Nie pomyliłem się w ocenie zasrańców, bo wylegitymowany dusiciel okazał się biednym żaczkiem z SGGW, spod Mławy. 

Odtąd poczułem się z Bolusiem bezpiecznie. Bywając po zmroku nad Wisłą, kiedy ja operowałem spinningiem, w kierunku wody, oczywiście, to on siadał tak, że dotykał mnie grzbietem o nogi, z mordą skierowaną w kierunku brzegu i … obstawiał tyły. Brakuje mi bardzo tej obślinionej mordy. Okrutnie!

Jak tylko zagrzebałem mogiłę po Leonie, to wsiadłem w samochód i pojechałem na Podkarpacie, po Bola. Uprosiłem hodowcę, żeby pochylił się nad moją tragedią i wydał mi tydzień wcześniej szczeniaczka. Dostałem.

Kiedy to maleństwo zaczęło wypełniać moje myśli i serce przejmować, to wydarzyła się kolejna tragedia. Byliśmy ze sobą już cztery tygodnie i moja mała, rezolutna mądrala, jak na pierwszego z miotu przystało, rozwijała się w galopującym tempie. Wróciliśmy z działki i szliśmy do domu. Samochód zostawiłem po drugiej stronie KENu, pod dzwonnicą, bo większość miejsc pod blokiem zajęły bardzo egzotyczne rejestracje. Na rogu naszego już budynku odpiąłem Bolusia ze smyczki. Piesio, pomimo, że młodziutki trzymał się bardzo karnie nogi. Już na naszym, blokowym chodniku doskoczył jakiś piesek i mojego pogonił. Uciekał bidula do samochodu, a ja biegłem za nim. Na przejściu potrącił go samochód. Myślałem, że zejdę! Dwa pogrzeby w miesiąc. Żona z synem uznali, że to za dużo, nawet dla takiego twardziela, jak ja, więc pojechaliśmy wszyscy, aby małego Bolusia pochować. Odwiozłem ich do domu i w środku nocy pognałem na Podkarpacie. Po brata. Po bolusiowego brata, który nie miał szans na adopcję, który skończyłby pewnie gdzieś pod płotem.

Drżący, jak osika, śmierdzący i szorstki od brudu, jak mały dzik, czy inny wombat. Wyautowany przez matkę, rodzeństwo i hodowcę. Nie umiał pić, jeść i chodzić. Zachowywał się, jak jakiś przykurcz. Kiedy ciągnąłem go na smyczy po asfalcie w nadziei, że zaskoczy, to napotkana po drodze staruszka zapytała mnie wprost: - Proszę pana, a co to za zwierzątko?

- Niedźwiadek, droga pani. 

- Aha.

Prosto z drogi pognałem z maleństwem do weterynarza, żeby go jakoś napoił.

- Panie, to nie krowa. On musi sam, bo inaczej, to go utopimy.

Wychowałem, nauczyłem wszystkiego i kiedy już mogliśmy spokojnie żyć, to zachciało się nam tej operacji.

Człowiek czeka, wygląda czegoś lepszego i umykają mu chwile. Chwile, które właśnie przeżywamy, te najszczęśliwsze, jak się później okazuje.

W pracy na co dzień spotykam się z cierpieniem, chorobami, śmiercią, przemijaniem. Dotyka to nas wszystkich bez wyjątku. Ale wiecie, co? Ja mam już tego dosyć. Mam dosyć tej cholernej żałoby i wszechobecnego smutku. Dosyć mam tej naszej, narodowej martyrologii, narzekań i pomników. Dosyć mam też tego wszechobecnego patosu i smętnej polskiej rzeczywistości. Szabelek na ścianach, zdjęć pary prezydenckiej przepasanych kirem i słuchania po domach, jak to Unia nam życie popsuła i pozbawiła nas DUMY NARODOWEJ. Smętnych filmów o męczennikach, czy innych narodowych bohaterach. Ulewa mi się od tych wszystkich akcji charytatywnych wyręczających Państwo i obrazów w telewizji ze stadem płodnych dzieciorobów, z rękoma wyciągniętymi po pomoc. Może przestańcie się namnażać, to nie będziecie jęczeć ? Ulewa mi się od "nieporadności" władzy przy ukracaniu cwaniactwa, nepotyzmu i arogancji.

Poszedłem na całość! Na Podkarpaciu byłem dwa razy. Za pierwszym, zrobiłem 776 km i wróciłem z małym Leonkiem. Po dwóch dniach połowicznego szczęścia i wielkiego niedosytu powtórzyłem wyprawę. Najechałem 880 km i przywiozłem dziewczynkę. Na imię ma Bola… 



Opinie (10)

marek-debicki

Tekst bardzo osobisty, dla mnie ukazujący próbę uzupełnienia pustki po stracie przyjaciela - ukochanego psa. Tekst ukazujący dużą wrażliwość człowieka, mocno reagującego na otaczająca nas rzeczywistość. Gdy w przyszłości udało się Koledze wyeliminować niepotrzebne epitety, próbując użyć innych środków wyrazu było by super. Ostatni werset materiału bardzo kontrowersyjny i nazbyt ostry. Gdyby to była tylko strona dostępna dla dorosłych, można by to było łyknąć, jednak przy ogólnej dostępności, pomimo wielkiego smutku i cierpienia, który emanuje z materiału, pozostaje mały niesmak. Pozdrawiam nie mniej Kolegę pomimo wszystko i życzę pomyślnego rozwiązania spraw. [2015-02-10 18:49]

Stachu

Marku, dziękuję. Faktycznie przesadziłem. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że możliwość napisania czegoś na portalu daje mi oczyszczenie duszy. Jest to dla mnie coś w rodzaju spowiedzi u psychoterapeuty. Czasami wyrzucam coś z siebie, kiedy czuję, że bezpiecznik może nie wytrzymać. Pozdrawiam serdecznie [2015-02-10 23:17]

marek-debicki

Trzeba mieć dużą odwagę, aby na tyle się otworzyć. Osobiście muszę przyznać, że początkowo nie wiedziałem jak się zabrać do komentowania Twojego wpisu, ale jakoś w końcu poszło. [2015-02-11 00:45]

kucus22

Powiem szczerze, że też tak miałem jak kol. Marek. Chce człowiek napisać parę słów a nie wie jak się za to zabrać. Na pewno tekst osobisty, szczery i życiowy. Dla mnie, dla człowieka, który całe swoje życie przeżywa w towarzystwie czworonożnych przyjaciół, jak najbardziej zrozumiały... Dałem piątala bo nawet tak siarczysta momentami literatura to rodzynek na tym portalu... [2015-02-12 12:55]

Stachu

Dziękuję i pozdrawiam. [2015-02-13 14:44]

rysiek38

Szczerość i osobiste odczucia bez owijania w bawełne no i wspomnienia i tak czuję że przy twojej robocie czasem trzeba też coś z siebie wyrzucić prosto z mostu bo znam to z autopsji i nieraz też tak piszę jak ktoś mi napisał ;podoba mi się twój spontan ...(ja rozminowanie np)***** P.S. ja też całe zycie ze zwierzakami i mimo że zawsze były psy to pisząc to na kolanach siedzi mi kotek którego powiedzmy uratowałem . Pozdro ! [2015-02-13 18:46]

Stachu

Dzięki Rysiu. Pozdrowienia dla wszystkich miłośników czworonogów. [2015-02-17 11:45]

Zbig28

Wzruszył mnie ten tekst Staszku. Tym bardziej, że nie wiedziałem o odejściu Bolusia. Widziałem Was wielokrotnie nad wodą oraz podczas ursynowskich spacerów i za każdym razem kontastowałem, że jesteście niezwykłą parą. Rozumiem Twój żal po utracie Przyjaciela. Żal, który pozostanie na zawsze, tym bardziej, że do tej utraty przyczynił się błąd człowieka. Pozdrawiam Cię serdecznie! [2015-02-17 19:05]

LeoAmator

Tekst osobisty ale tak już jest jak się straci bliską istotę . Ja ze swoim też na ryby jeżdżę,ale mój to szałaput totalny a bronić to mam ja go a nie on mnie. [2015-02-17 20:43]

Stachu

Chłopaki, dziękuję za miłe słowa. Pozdrawiam serdecznie. [2015-02-24 10:37]

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za komentarze Internautów.

Czytaj więcej