Chłodna wędkarska jesień
Henryk Skwierawski (niutek40)
2013-01-01
Bociany które już po skończonych swoich sejmikach, z jaskółkami w długą i monotonną podróż za ocean wyruszyły. Gdzie nie gdzie na błękicie nieba, wielkie klucze dzikich gęsi szarych, drogę na południe, innym ptakom wskazywały. Tu i ówdzie, żurawie w początkowym nieładzie, strony swe rodzinne wielkim i donośnym krzykiem żegnać zaczęły, by po chwili w pięknym szyku, ciąć powietrze skrzydłami zaczęły. I w daleką i męczącą drogę odlatywać rozpoczęły, by po chwili za horyzontem z wolna się rozpłynąć .
Poczciwy senior o włosach białych jak płatki śniegu, o źrenicach które niegdyś kolorem granatu błyszczały. Obecnie błękitem spłowiałym się stały. Na twarzy i dłoniach trudy życia, po przeorane liczne bruzdy pozostawiło. Gdzie przeżyte długie lata, które nie szczędziły Mu zmartwień i trosk. Ileż to razy życie, go brutalnie doświadczyło, a w głębi serca okrutna podłość ludzka na jego duszy wielkie piętno pozostawiła . Wędkarstwo to miłość jego największa, która trudne dni niczym słodki nektar mu osładzała. To w nim Miał radość i szczęście, tylko tam dusza jego ukojenie i spokój niczym nie zakłócony odnaleźć mogła .
Sędziwy białowłosy wędkarz jak co roku o tej porze, wziął spinning swój ulubiony i poszedł drogą wijącą się wśród młodego lasu brzozowego, stąpając niespiesznie po pięknym kolorowym kobiercu z liści i igieł utkanym . Nieopodal na sporym wzniesieniu rósł wiekowy las sosnowy, który zdawał się być jego rówieśnikiem. Doszedłszy do pięknego jeziora, usiadł na pniu, który na skraju lasu i jeziora stał. By zmęczone nogi i cało, sił nowych nabrać mogło, by zziajane płuca, serce Jego dobrze dotlenić mogły. Sporo czasu wpatrywał się w piękną gładź wody, jakby czytając w skupieniu, wielką otwartą książkę wiedzy i doświadczeń swoich. Po dłuższej chwili, założył błystkę swa ulubioną, której blask również został nieoszczędzony mijającym nieuchronnie czasem. I rzucając rozpoczął kolejną swą grę, czekając na spotkanie z odwiecznym, godnym siebie prawdziwym przeciwnikiem. Który przebywał wśród wodnej otchłani, tam woda krystalicznie czysta, jakby wypływająca z najczystszego ze źródeł i chłodna jak poranna rosa. To tam żaden człowiek i wzrok ludzki nigdy nie sięgnął. To tu na głębokim podwodnym rowie, spoczywała zatopiona od wielu lat drewniana dziurawa łódź. To tam był jego dom, to właśnie miejsce wielkiego starego zębatego cwaniaka. Wiedział wszak o tym stary doświadczony wędkarz, co jezioro i jego tajemnice znał jak nikt. Który poprzysiągł sobie, iż nim żywota swojego dokona, nim powieki na zawsze zamknie, rachunki z cętkowanym olbrzymem wyrównać musi. Niejednokrotnie drogi ich się skrzyżowały, gdy wielki drapieżnik na płycizny wypływać zaczynał. Ileż to razy został przez niego upokorzony, wielekroć wręcz wyśmiany.
Rzucał w dal swoją srebrną blaszką, gdzie natura utworzyła sporych rozmiarów podwodną płaszczyznę, wznoszącą się na kilka metrów pod powierzchnię wody. To właśnie tutaj stary chytrus się stołował, nie inaczej było i dziś, wiedział o tym poczciwy wędkarz. I zaczęły się ich szachy, kto kogo przechytrzy. Oddawał staruszek rzut za rzutem, niestety bez rezultatu. Dawały się oczywiście nabierać na to młode niedoświadczone zębate wilczki. Lecz to była „woda na młyn”, na tak doświadczonego podwodnego myśliwego. Co błystkę tą widział już niejednokrotnie i parę pojedynków w swym długim życiu stoczył.
O nie, nie w ten sposób, wyszeptał sam do siebie staruszek. Zbyt przebiegły i doświadczony jesteś „stary wyżeraczu „ byś miał się na takie proste numery nabrać. I zaczął nią grać niczym tancerz z tancerką tańcząc zmysłowe tango. Robił częste przerwy, w zwijaniu delikatnie nią podszarpując, by po chwili pozostawić w bezruchu, jakby ofiara, za chwilę miała oddać ostatnie tchnienie. To znowu nagle błyskawicznie oderwał ją ponad będące podwodne ziele, by przemknęła nad nimi , niczym gazela nad krzewami przeskakując, w nagłej swej ucieczce, życie swe ratując i od drapieżców istnienie swe zachować. To znowu powolutku, delikatnie poruszał nią, jakby życie z niej z wolna miało za chwilkę ulecieć.
I Poczuł nagle staruszek ogromny opór jakby, o wielki konar zahaczył. Doskonale wszak wiedział, że nie przeszkoda to żadna, ni gałąź, ni pień, ani inna zawada. Lecz, że jest to stary przebiegły o zębach ostrych jak sztylety podwodny myśliwy . Który dzisiaj, może przez nieuwagę, dał się zwieść i zaskoczyć, a raczej dzięki pięknemu prowadzaniu przynęty. Niczym cudowny wirtuoz grający na skrzypcach, genialnymi ruchami smyczka piękną melodią świat zachwycił. I czujność w wielkim ostrożnym nakrapianym łowcy uśpił. Zorientował się i podwodny wielki łowca, iż dał się zwieść i rozpoczęła się jego walka o życie. Pojedynek zdawał się trwać wieki, to raz wielki kaczodzioby przechylał szalę zwycięstwa na swoją korzyść ,w innym zaś momencie sędziwy senior kontrolę nad przeciwnikiem zyskiwał. Lecz po długim takim, wzajemnym przeciąganiu się, siły zaczęły ich nawzajem opuszczać. Ostatkami sił wędkarz, mobilizując się krzycząc sam do siebie „nie poddawaj się, dasz radę”! A mięśnie i ścięgna jego rąk bolały niemiłosiernie, niejednokrotnie omdlewały z bólu i zmęczenia. Plecy zdawały się palić żywym ogniem, nogi drżały z wielkiego wysiłku, jak liście na wietrze. Serce biło szybko, mocno jak kiedyś w czasie pierwszych pocałunków i miłosnych uniesień. Wielki szczupak jeszcze po raz ostatni, zafundował swojemu przeciwnikowi ostatni krotki odjazd. Resztkami sił, usiłował jeszcze piękną świece wykonać, by potrząsając głową z uwięzi się uwolnić. Lecz sił mu na to już nie starczyło, i poddał się wielki nakrapiany wojownik. Który swoje długie barwne podwodne życie oddał, w ręce swojego pogromcy. Białowłosy senior złapał oburącz swojego odwiecznego na wpół żywego z wyczerpania wielkiego przeciwnika.
Kładąc go na przybrzeżnej trawie i delikatnie wyhaczająć błystkę z paszczy jego. Przywitał go serdecznie, to ciebie przez te wszystkie lata szukałem i to ciebie osobiście poznać chciałem zębaty przyjacielu. Ile to razy wystrychnąłeś mnie na szaro. Ilekroć zapraszałeś mnie do próbowania swoich sił. Dopiero teraz jest nam dane się poznać i prosto w oczy możemy sobie spojrzeć. Parokroć jeszcze niosąc wodę w dłoniach, polewał przepięknego drapieżnika, by jeszcze chociaż o chwilkę ich wzajemne spotkanie przedłużyć, a i zdrowia jego nie osłabić. Nie przedłużając zbyt długo, wspólnego spotkania, aczkolwiek z wielkim żalem . Wziął powtórnie zębatego myśliwego i podążył z nim z powrotem do jeziora, co żywiołem i środowiskiem jego jest. Oparł go jeszcze w wodzie o drżące dłonie, aby życiodajnych sił nabrał. By po chwili majestatycznie wolno, jakby troszkę z niedowierzaniem, w wodną otchłań odpłyną.
Poczciwy staruszek usiadł ponownie na swoim tak dobrze znanym pieńku i z wielkimi jak perły łzami, spoglądał na idealną gładź jeziora. I poczuł wielką pustkę, taką jaką nigdy i w swym długim życiu nie doświadczył. Uświadomił właśnie sobie , iż to czego szukał, to znalazł, to za czym „biegał”, to złapał. Cel do którego tak bardzo dążył osiągnął, czuł się niczym alpinista, któremu wszystkie szczyty zburzono. Jakby archeologowi wszystkie wykopaliska, odsłoniono i wyjaśniono. W jedną chwilę białowłosy senior stracił sens i cel życia. To do czego tak bardzo dążył, miało być wybawieniem, a stało się jego życiowym dramatem. Stał się jak człowiek błądzący we mgle, niewidzący swojego wyznaczonego celu.