Choroba wiślana - czyli jak zakochałem się w dużych rzekach
Michał Wojtalczyk (wojtal)
2012-02-18
Jako fan wędkowania spławikiem w wodzie stojącej, nawet nie wyobrażałem sobie ile trzeba się narobić przy aktywnym łowieniu na feedera, ba łowienie gruntowe kojarzyło mi się z nudnym gapieniem się w bombkę zawieszoną na żyłce.
Pewnego dnia stało się – pojechaliśmy łowić w Wiśle w okolicach Tarnobrzega. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że wyjazd był niezbyt przygotowany z wyborem miejsca do łowienia (ustawiliśmy się w płytkim miejscu), czas też nie był idealny (początek lipca – okrutny upał), ale pomimo tych wszystkich przeciwności złowiłem wtedy więcej ryb niż na kilku wyjazdach na moich lokalnych wodach (okolice Częstochowy). To co mnie najbardziej urzekło to mnogość gatunków jakie udało mi się w ciągu kilku godzin złowić (kolejność wg. ilości – krąp, leszcz, płoć, kiełb, okoń, kleń, brzana, ukleja). Rybki, które w moich rejonach uznawałbym za bardzo przyzwoite mój wiślany przewodnik Robert nazywał „małe”. Te „małe” dla mnie były całkiem ok. Wyjazd zaliczyłem wtedy do udanych, zdobyłem doświadczenie oraz zrozumiałem jakie mam braki w sprzęcie itp. Byliśmy 3 dni, ryb było dużo – ale „małe”, co znaczyło wymiarowe, ale nie okazy.
Drugi wyjazd był tym, który spowodował, że stałem się uzależniony od takich Wiślanych wyjazdów. Doposażony w koszyczki o rożnej gramaturze, odpowiednie żyłki, haczyki i cały sprzęt który opiszę w innym wpisie, pojawiłem się wraz kolegą Robertem nad Kanałem Połaniec (środkowa część) – piątek godzina 14:00.
Był chłodny październikowy dzień – słonecznie, ale mroźny wiatr nie dawał zapomnieć jaką mamy porę roku (jesień, ostatnie dni października). Woda płynęła niespieszenie (Wisła średnia/wysoka) wędkarzy kilku, bez wyraźnych efektów. Trawa wzdłuż kanału pożółkła, a częste przejazdy wędkarzy pozwoliły nam dojechać pod samo stanowisko (zwracam na to uwagę ponieważ w okresie wiosna/lato ta droga jest zaorana i rośnie na niej zboże). Niespiesznie zaczęliśmy rozkładać sprzęt – zakładaliśmy, że nęcąc regularnie najlepsze wyniki będziemy mieli w sobotę wieczorem i niedzielę rano.
Zaczynamy pierwsze rzuty – szok ryby biorą niesamowicie. Z początku karasie około 25cm, czyli bardzo porządne. Jesteśmy w szoku, bo nie da się łowić na dwa feedery równocześnie – co rzut to ryba. Karasie biorą coraz większe – około 30cm od razu je wypuszczamy myśląc, że to małe karpie. Początkowo wrzucamy ryby do siatki – cele statystyczne. Po godzinie wszystkie od razu wypuszczamy obawiając się, że będzie im za ciasno. Jesteśmy w szoku, że tak dobrze nam poszło i to już pierwszego dnia.
Noc była zimna, rano samochód pokryty jest lodem, termometr pokazuje minus dwa. To pierwszy przymrozek w tym roku, więc postanawiamy łowić na trupka – skutecznie - łowimy kilka sandaczy, ale tylko jednego wymiarowego. Pomimo zanęcenia i zmiany pogody niby na lepsze (przestaje wiać) – brania ustają. Tak naprawdę to łowimy cały czas, ale znacznie mniej – trafiają się jednak karpie na kukurydzę. W niedzielę totalna porażka, ale my jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani – połowiliśmy jak nigdy, a karasie wręcz rekordowe. Trochę szkoda, że w amoku tych brań nie robiliśmy zdjęć. Do 11tej pokujemy sprzęt i ruszamy do domu, dla takich chwil warto czekać cały rok.
Na koniec jedna z najważniejszych kwestii – warto poznawać duże rzeki z przewodnikiem, czyli kimś, kto łowił tam wcześniej, zna miejsca i sposoby. Często banalnie proste podpowiedzi mogą zapewnić „pełne ręce roboty” przy wędce i niezapomniane wrażenia.