Chyba mój najlepszy dzień tegorocznego lata
Grzegorz Bałchan (kaban)
2012-08-26
Kiedyś też tak łowiłem więc może by tak wrócić na chwilę do metody z lat młodzieńczych. Zabrałem więc słoiczek z wisienkami kilka haków i ruszyłem nad wodę. Oczywiście wybrałem trasę by mieć jak najwięcej cienia nad wodą. Zacząłem tradycyjnie od spinningu, bo owoce były jako plan B. Pół godziny kuszenia ryb małymi wobkami dały mi kilka kleników i okoni nie powalającymi rozmiarami, ale ze względu na upał i porę dnia - prawie południe - więc nie było tak źle.
Skoro już miałem te owoce to czas by było sprawdzić ich skuteczność Odległościówka byłaby pewnie lepsza, ale ja mam tylko kij 2,70 i jakoś musiałem dać sobie radę. Odciąłem agrafkę i zawiązałem hak (gamakatsu nr 2 z krótkim trzonkiem modelu nie pamiętam) który leżał bezczynnie kilkanaście dobrych lat. Pierwszy rzut w upatrzoną rynienkę i natychmiastowe praktycznie branie – pierwszy „wiśniowy” kleń ląduje na brzegu. Jest większy od poprzednich, co utwierdza mnie w przekonaniu o wyższości owoca nad drewienkiem. Następny rzut pod drugi brzeg (dołek pod wierzbami) chwila oczekiwania i koncentracji nad wypuszczaną palcami żyłką, ale czuję, że coś jest nie tak. Stoję właściwie na wprost a podejście powyżej tego miejsca (wygodniej spuszcza się przynętę z prądem wody) równałoby się z wypłoszeniem ryb poniżej a tego przecież nie chciałem.
Wykombinowałem sobie żeby założyć gramową śrucinę około 40 cm powyżej haka co pomoże mi w utrzymaniu lepszego kontaktu z przynętą i pozwoli na jej szybsze sprowadzenie w pobliże dna. Pomysł okazał się trafiony i po chwili holowałem kolejnego klenia. Kilka następnych rzutów bez brania więc czas na zmianę miejsca.
Rzeka nie jest duża a głębokość na tym odcinku rzadko przekracza metr i pewnie reszta się spłoszyła Nowa miejscówka - dwa klenie i ruszam dalej. Metodą prób i błędów opracowałem już dobór wagi śruciny i jej odległości od haka w zależności od charakteru danego łowiska. Po godzinie zabawy z wisienkami miałem na koncie kilkanaście przyzwoitych kleni i byłem naprawdę zadowolony z wyników. Podczas przerwy na kanapkę postanowiłem sprawdzić odcinek Wisłoka, na którym nie łowiłem od kwietnia.
Teraz brzegi na pewno są mocno zarośnięte a ryba nie przepłoszona więc może warto. Kilkanaście minut marszu wygodną ścieżką, potem trochę przedzierania się przez pokrzywy powoje łopiany itp. i jestem na miejscu. Rzut oka na rzekę daje mi pewien obraz ukształtowania dna (zwarki, zawirowania itd. dużo mogą podpowiedzieć czego ewentualnie możemy spodziewać się na dnie). Pierwszy rzut daje mi klenia około 40 cm . Zwiększam wagę śruciny – znowu stoję prostopadle do interesującego mnie dołka. Wybieram najładniejszą wiśnię jaką mam (a przynajmniej tak mi się wydaje) i w drugim podejściu mam klenia 52cm . Jest super ! Schodzę kilkanaście metrów niżej, rzut pod przeciwległy brzeg lekko po skosie wisienka spływa kilka metrów i w pobliżu zatopionego korzenia czuję lekkie przytrzymanie, zacinam i po kilku minutach kleń 51cm jest na brzegu. Zaczynam popadać w stan lekkiej euforii.
Schodzę znowu z nurtem rzeki kilkanaście metrów w pobliże na wpół zatopionej topoli. Miejscówka wybitnie zaczepogennna i zastanawiam się nad sensem kuszenia tu kleni bo w razie większej sztuki zerwanie jej mam zapewnione w 90% - a puszczać ryby z hakiem w pysku nie chcę. Jednak w wyobraźni widzę jak w zatopionych konarach przemykają ogromne klenie i ulegam pokusie. Wiśnia upada na wodę prawie przy samym pniu topoli i natychmiast czuje potężne uderzenie. Zacinam i po kilku sekundach czuję luz. Wściekły zwijam żyłkę, ale hak jest więc tylko spięcie. Trochę szkoda bo po akcji kija porównując ją do poprzednich ryb wydawało mi się, że „życiówka” jest w zasięgu ręki.
Odcinam hak, wiążę na nowo (robiłem to już kilkakrotnie i wiem, że warto) i bez przekonania oddaje kolejny rzut w pobliże zatopionego drzewa. Wiśnia spływa leniwie kilkanaście metrów i czuję lekkie trącenie, zacinam odruchowo i kij wygina się w pałąk. Jakimś cudem kleń zamiast dać dyla miedzy zatopione konary wypływa na środek rzeki. Odprowadzam rybę od drzewa na kilka metrów (rzeka tu nie jest zbyt szeroka) i staram się go powoli zmęczyć. Po kilku minutach luzuję lekko hamulec i ląduję klenia w podbieraku. Jest ogromny! Stara podrdzewiała miarka wskazuje 57cm, ponawiam pomiar i już jestem pewien - nowa „życiówka” zaliczona. Ryba oczywiście jak wszystkie inne po zdjęciu wraca do wody a ja jestem spełniony .Ostatniego hart tricka z kleniami powyżej pięćdziesiątki na jednej wyprawie zaliczyłem pięć lat temu. Postanawiam kończyć wypad i ewentualnie wykonać kilka rzutów w drodze powrotnej na znanych mi rynienkach.
Kleń około czterdziestki (normalnie by mnie cieszył, no ale nie dziś) to ostatnia moja zdobycz, reszta wisienek ląduje w wodzie, zwijam sprzęt i radosnym krokiem, bez odrobiny zmęczenia wracam do domu w myślach planując oczywiście następną wyprawę. Fakt, że kilkadziesiąt ryb tego dnia złowiłem na przynętę naturalną a nie mój ukochany spinning. Wiem też, że w letnie gorące dni klenie są trudnym przeciwnikiem dla spinningisty i czasami warto odejść od utartych schematów a metoda wolnego spływu jest nie mniej absorbująca od użycia sztucznych przynęt.
Tydzień później znowu odwiedziłem szczęśliwy odcinek Wisłoka ,ale woda niższa o prawie czterdzieści centymetrów a brania mizerne. Najgorsze jeszcze to, że w każdym ciekawszym miejscu wbite widełki świadczyły o wizytach innych wędkarzy. Utwierdziło mnie to w przekonaniu ,że kolejne zdjęcia muszę robić tak aby nie było na nich żadnych widocznych charakterystycznych punktów po których można by rozpoznać miejscówkę
. Na koniec prośba do wszystkich łowiących klenie: jeżeli już musicie zabrać „coś” z łowiska na patelnię (jak dla mnie walory kulinarne kleni są żadne) to przynajmniej darujcie żywot tym większym.