Cmentarne liny
Mirosław Klimczak (Zander51)
2012-09-25
Koniec 8-klasy i Jimi kończy szkołę. Co za radość w rodzinie ! Dla niego zaczęły się wakacje a ja walczę z truskawkami nadal. Pomagał mi, co bardzo spodobało się memu ojcu, bo nie miał o tej rodzinie najlepszego zdania. Andrzeja jednak polubił. Zdradził nam w nagrodę za solidną pracę tajemnicę pewnego oczka wodnego. Oczko to było za laskiem przylegającym do miasta. Nie wiem, czy miało chociaż z 0,5 ha. Ale skoro tata mówi, że tam są piękne liny, to jak mu nie wierzyć…
Nigdy tam nie chodziłem, bo byłem za młody i po prostu bałem się wyruszać na takie odludzie. Słyszałem tylko, że jest tam zatopiony czołg niemiecki z trupami… Nawet chłopaki kąpać bali się tam, choć woda cieplutka.
Tato dał nam wędki i powiedział byśmy sobie powalczyli z tymi linami. Ojciec Andrzeja choć był myśliwym, to jednak jakieś patyki miał jak każdy w zasadzie mieszkaniec miasta z przepływającą przez nie rzeką. Ale te kije połamał na grzbietach swoich synów…
Znajomy ojca na oczyszczalni ścieków pozwolił nam nazbierać robaków. Kiepskie były, rwały się szybko, ale coś na hak trzeba założyć… Pierwszego dnia nie mieliśmy nawet brania. W drodze powrotnej spotkaliśmy pewnego wędkarza. Poradził nam na liny robaki z kompostu, które są na ogródkach. Kurde, mieliśmy ogródek, ale nigdy nie robiliśmy kompostu. Trzeba poszukać u sąsiadów…
Poszliśmy z Jimim nocą szukać kompościaków na ogródkach. Wszędzie siatki i bramki. Czułem się jak złodziej. Ale przecież my przyszliśmy tylko po robaki… Na czwartej działce znaleźliśmy stertę chwastów a pod nią czerwone robaki. To chyba te ? Mamy ze 20-cia sztuk. Powinno wystarczyć na pierwsze łowienie.
Jedziemy rowerami o 4-tej chyba. Już się zrobiło jasno jak to na początku lipca. Siadamy pod wielką wierzbą. Sam wybrałem to stanowisko, bo czytałem, że z drzew spadają robaki i ryby lubią tam czekać na przekąskę. Zarzucać nie ma jak co prawda, ale miejsce super, zacienione, czyli słońce nie będzie tutaj prażyć.
Co za piękny świt… Mgła unosi się, wstaje słonko. Sypię trochę pęczaku, zarzucamy wędki i czekamy. Pierwszy taniec spławika na wędce Jimiego. Przesuwa się w bok, staje a potem płynie w drugą stronę. Jimi tnie i pudło. Urwane pół robaka. I nie ma brań. Wrzucam garstkę pęczaku. Po chwili mój spławik płynie w bok. Czekam cierpliwie i w końcu zatapia się. Tnę i czuję ciężar na wędce. I po chwili na brzegu mamy pierwszego lina. Piękny, taki zielonkawy. W ciągu godziny wyciągamy siedem linów. Słońce już wysoko i zaczyna mocno grzać. Wracamy do domu dumni niebywale. Tak chcę się ojcu pochwalić…
W okolicach kościoła widzimy dym. Co jest, kościół ktoś podpalił ? Nie, to za kościołem. Mam złe przeczucie. Nie pomyliłem się, to zakład krawiecki ojca pali się…
W zasadzie szkód wielkich nie było. Nadpalił się stół i część materiałów, okopcone ściany. Jakaś uczennica nie wyłączyła wieczorem żelazka…
Mój połów zszedł na dalszy plan. Dopiero po jakimś czasie, gdy wróciliśmy „do równowagi” ojciec przypomniał o tych linach. I przyznał się, że sam nie wiedział , czy tam są jakieś ryby. Słyszał tylko od kolegów…
Nie ma już dzisiaj tego oczka. Rzeczywistość przerosła ludzką wyobraźnię Jest tam drugi cmentarz, który też się zapełnia … A Jimi, czyli Andrzej jest znaną postacią w naszym mieście. Założyciel Klubu Honorowych Dawców Krwi. Był odznaczony przez ministra zdrowia a teraz opiekuje się Basenem Miejskim. Chyba znajomość ze mną mu nie zaszkodziła. Nie mieszkamy już w rodzinnych gniazdach, ale spotykamy się na Basenie Miejskim. I moje dzieciaki traktowane są tam w sposób szczególny...
Są jeszcze oczka, kryjące wiele wędkarskich tajemnic. Warto je "rozpracować", bo przeżycia ze złowienia ryb w takiej wodzie są niesamowite...