Czekał na mnie
Mirosław Klimczak (Zander51)
2012-01-16
Jest wtorek popołudnie. Dzwonię do Wieśka i namawiam go na jutrzejszy wypad na okonie na J. Tejstymy. Lubi tę wodę, nauczyłem go tam łowić spod lodu i już łowi solidne okonie. Ale pracuje. Dzwonię do Ryśka, Zbyszka, Janka – wszyscy pracują. A ja mam taką pracę, że często w tygodniu mam wolne. I jeżdżę w tygodniu, bo nie ma nic gorszego jak weekendowy tłok wędkarzy skupionych na małej przestrzeni. Ktoś coś złowi i zaraz jak sępy zlatuje się towarzystwo. A po nich zostają puszki, butelki od…, skórki od mandarynek i stosy petów. Okropność…
Nie lubię sam jeździć na lód. Miałem kilka nieprzyjemnych zdarzeń. Wiem, że lód gruby, ale jednak..
Kiepsko spałem w nocy. To efekt nocnych dyżurów w pracy. Wybity jestem z nocnego snu. Zasypiam dopiero nad ranem.
Budzę się koło 8-mej. Matko Boska strasznie już późno. Jechać czy nie jechać ? Za oknem piękne słoneczko świeci, zero wiatru, będzie superowy dzień. Nie bardzo do łowienia spod lodu, ale pobyt na lekkim mrozie w taki dzień to samo zdrowie.
Pospiesznie pakuję się i byle szybciej do auta. 40 km pokonuję po odśnieżonej drodze w dobrym nastroju. Nieważne, czy coś złowię dużego, ważne, że dotlenię się solidnie.
Nakładam kombinezon i te 500 metrów do wody pokonuję biegiem prawie. Mam z górki i mimo kopnego śniegu po 10 minutach wchodzę na lód.
Wiercę pierwszy otwór na spadzie, na 6 metrach. Muszę odsapnąć, za chwilę pójdę na blat, gdzie mogę spotkać medalowego garbusa. Ale czegoś mi brak. Nie zabrałem z auta wędki. No nie...
Była na tylnej półce a nie w bagażniku jak zawsze. To ten pośpiech...
Słonko już wysoko, cieplutko. Muszę wrócić do auta. Pół kilometra pod górkę. Uśmiech zniknął z moich ust. W połowie drogi zdejmuję górną część kombinezonu. Już się nie spieszę. Straciłem poranne żerowanie okoni.
Jest grubo po dziewiątej jak siadam przy przeręblu. Mormyszka doszła do dna. Zaczynam grać. Po chwili robię przerwę na papierosa. Pstryk i pstryk i…zapalniczka nie pali. Skończył się gaz. Dwie zapasowe zostały w aucie. Za chwilę chyba coś mnie trafi. Nikogo na lodzie…
Dobra, widocznie Bóg tak chciał, żebym dzisiaj rzucił palenie. Oki, ale nie przygotowałem się na to psychicznie. A nie lubię takich niespodzianek.
Świder ciężko bierze lód a ten jest gruby na co najmniej na pół metra. Boguś obiecał mi swoje rewelacyjne zapasowe ostrza, ale pije od tygodnia.
Po dwóch godzinach widzę jakiegoś wędkarza na lodzie. Jest daleko ode mnie, ale idzie w moim kierunku. Nie wytrzymałem i idę do niego. To miejscowy i ma ogień. Palę dwa papierosy jeden po drugim. Zostaję na blacie, ale trafiam tylko kilka małych okonków. Mam już dosyć łowienia przez ten tępy świder i brak zapalniczki.
Wracam na spad, w zasadzie na styk spadu z płaskim dnem. Tu jest przejście na 8 metrów. Jest 12,30 i wiercę piąty i ostatni otwór. Po nim wracam do domu.Słońce wysoko i świeci jak lampa. A pod lodem egipskie ciemności. Zasypuję więc otwór delikatnie śniegiem. Drugie podniesienie mormyszki. Już mam wstać z krzesełka a tu kiwok gnie się. Zacinam i czuję duży ciężar. Pierwszy odjazd i odruchowo luzuję hamulec do zera. Będę blokował szpulę kciukiem jak nauczył mnie Piotr Stępniak.
Ryba zatrzymuje się i zaczynam pompowanie. Szybko nawijam żyłkę i..kolejny odjazd. Zatrzymanie i pompowanie. I odjazd…
Mijają minuty, nawet nie wiem ile. Ale już nie odjeżdża tak gwałtownie. Decyduję się włączyć hamulec i śmielej go pompować. Za chwilę jest już przy otworze. Najtrudniejszy moment. Gruby lód a ja nie widzę ryby, ale wiem ,że muszę chwycić ją pod skrzela. Czy to duży okoń , czy leszcz bez mojej interwencji nie przejdzie gładko przez przerębel. Zawsze w takim momencie gdzieś może uciec w bok i może przetrzeć żyłkę o ostre krawędzie lodu. Podciągam rękaw kombinezonu i wkładam rękę w lodowatą wodę. Delikatnie dotykam rybę , szukam skrzeli. Udało się ! Ogromny okoń już jest na lodzie. Matko, takiego jeszcze nie złowiłem…
Cały dygoczę, czuję, że to moja życiowa ryba. Złowiłem 25 ryb na normy medalowe, ale wszystkie na brąz. A ten może być srebrny. Szukam wagi z miarką i…nie ma. No nie..
Znowu widzę tego miejscowego. Chodzi przy przeciwnym brzegu. Pół kilometra po kopnym śniegu, ale idę. Muszę mieć fotkę z takim okazem. Docieram cały mokry. Gość mówi, że takie okonie to oni łowią na pierwszym lodzie po kilka na blaszki. Cwaniaczek. Po chwili proponuje mi kupno szczupaka ok. 2 kg po okazyjnej cenie. No to już wiem co to za „wędkarz” i dlaczego kręcił się blisko brzegu..
Odchodzę bez pożegnania i wracam do domu . Wchodzę do sklepu, by zważyć okonia. Sporo kolegów popija piwko i oczywiście rozmawiają o rybach. A Rysiek od razu mówi, „no nie, Mirek znowu złowił medalowego”…