Dersu Uzała

/ 12 komentarzy



  • konto usunięte




Lato 2006 roku.
Ilekroć powracam na to łowisko, za każdym razem wspominam urlop który tutaj spędziłem wspólnie z przyjaciółmi. To był naprawdę wyjątkowy urlop. Deszcz prawie wcale nie padał, burze były incydentalne. Za to upały były potężne. Ukrop lał się z nieba niczym roztopiona cyna. Powietrze było tak gorące że nie dało się oddychać swobodnie. Wszystko wokół było jakieś lepkie jakby wysmarowane spadzią która na słońcu zamieniała się w lep na muchy. Piwo nie smakowało, bo bardziej przypominało ciepłą zupę niż napój. W taki żar ryby także miały nas w głębokim poważaniu i w ogóle nie chciały brać. I nie dziwota, bo już dawno poczyniłem obserwację, że kiedy sam czuje się źle i jest mi duszno, kiedy opadam z sił i nic mi się nie chce, to ryby raczej mają to samo. Jeśli zaś jest dobra aura i samopoczucie mam niezłe, wtedy i ryby są ożywione i łatwiej jest coś złowić.
Nie będę tu opisywał żadnych spektakularnych brań, odjazdów, rekordów, choć kilka ryb udało nam się złowić, bo nie o to chodzi, by opisywać samo wędkowanie. Zawsze w moich opowiadaniach zwracam uwagę na inne rzeczy, a mianowicie na to wszystko, co się dzieje wokół mojego hobby. Wszystkie sprawy „okołowędkarskie” mają nieraz większe znaczenie od samego moczenia kija. Tak też było i tym razem. Działo się dużo i warto o tym opowiadać.
Obozowisko mieliśmy przygotowane wzorowo. Kosą spalinową wykosiłem miejsce na obóz oraz na parking dla naszych samochodów, Z ogrodowego pawilonu zrobiliśmy sobie salon ulokowany pośrodku , namioty stały wokół. Wybudowaliśmy wzorowy kibelek ze ścianami z brezentu,
no i obowiązkowo kosz na śmieci w postaci ogromnego czarnego wora na stojaku. Nawet lodówkę wykopaliśmy w ziemi. Wypełnialiśmy ją plastikowymi butlami po mineralnej które już od miesiąca zamarzały nam w zamrażarkach domowych. Takie butle wymieniamy zawsze ilekroć ktoś z nas udaje się do domu po zaopatrzenie. Jednym słowem - jak w domu. Istna sielanka. Wtedy jeszcze mieliśmy psa. Był to zwykły kundelek, ale cwany był jak sam diabeł.
Czas upływał nam na totalnej nudzie. Odżywaliśmy dopiero wieczorem, kiedy temperatura otoczenia pozwalała normalnie funkcjonować. Za dnia nie było najmniejszych szans żeby robić cokolwiek, poza drzemką w cieniu. Raz tylko Kolega Miras postanowił się ogolić. Przy okazji tej czynności położył na blacie stolika lusterko które było z jednej strony płaskie, a z drugiej wklęsłe.
Po pól godzinie moją uwagę przykuła podłużna, dziwna plama na poszyciu pawilonu. Kiedy się zorientowałem było już za późno. Słońce przesunęło się znacznie na niebie i złośliwie skupiając promienie w nieszczęsnym lusterku wytopiło w dachu pawilonu podłużną dziurę. Można więc sobie łatwo uzmysłowić, jaki panował żar.
Niedaleko naszego obozu rozłożył swój namiot pewien jegomość. Towarzyszyła mu żona i dwójka kilkunastoletnich dzieciaków. Oczywiście ja, Kolega Miras i Kolega Aro, od razu nawiązaliśmy z nimi sąsiedzkie stosunki, jak przystało na kulturalnych ludzi. Nasz obóz miał idealne zejście do wody i wymarzone stanowiska do wędkowania, a miejsce które wybrali nasi sąsiedzi nie dość że było położone przy samej drodze dojazdowej, to jeszcze od wody odgradzała je stroma, wysoka skarpa. Trudno było z niej zejść nad wodę, nie wspominając o możliwości postawienia jakiegokolwiek krzesełka. Ów jegomość był mniej więcej wzrostu pewnego Prezydenta Rzeczypospolitej. Marna była jego budowa. Żartowaliśmy sobie, że jeśli się zdarzy, że wiatr trochę mocniej powieje, to naszego sąsiada zaniesie aż do Czech. Nosił takie śmieszne ubranko w kolorze khaki które wyblakło od słońca i przypominało bardzo mundur japońskiego żołnierza szczególnie, że na spodnie zakładał getry a w pasie przewiązywał się skórzanym paskiem. Zarost na twarzy i przydługawe rozmierzwione włosy dopełniały wizerunku. Nieodparcie przypominał mi kogoś.
Doszliśmy do wniosku, że może to być tylko jedna postać, a mianowicie bohater pewnego filmu z 1975 roku, popełnionego przez Akiro Kurosawę, a opowiadającego historię pewnego człowieka który chyba 20 lat po wojnie nie wiedział że się skończyła i ukrywał się w tajdze. Zwał się on DERSU UZAŁA. Starsze pokolenie z pewnością będzie go pamiętało. Nie pamiętam jak miał na imię nasz sąsiad, więc będę go dalej nazywał „Dersu Uzałą”
Mieliśmy z Kolegami kłopot ze złowieniem czegokolwiek, bo nasze stanowiska były wystawione na działanie okrutnego słońca i na próżno było na nich szukać choć odrobiny cienia . Natomiast nasz nowy przyjaciel wyciął sobie łopatką stopnie i miejsce na malutki stołeczek w owej skarpie i pod osłoną wysokich olch ocieniających jego stanowisko, regularnie łowił liny, leszcze i okonie, które w tym miejscu ukrywały się przed słonecznym żarem. Całe czary jednak zaczynały się po zmroku.
Nasz Dersu Uzała, każdego wieczora brał wiaderko po farbie emulsyjnej, przez plecy jak karabin przewieszał pokrowiec zawierający dwie malutkie wędeczki i tyciusieńki podbieraczek i udawał się w bliżej nieokreślonym kierunku. Całą noc go nie było. Wracał około piątej rano i zawsze przynosił jakieś okazy. Były karpie, piękne leszcze i jeszcze piękniejsze liny oraz płocie takie po trzydzieści pięć centymetrów. A my łowiliśmy po dwa, może trzy węgorze w ciągu nocy.
Mnie to się trochę nie podobało, bo zachodziłem w głowę, co on robi z tymi rybami. No ale w końcu jego sprawa, więc nie pytałem o nic. Pewnego wieczoru poszliśmy z gościem pogadać. Rodzinka była w komplecie. Siedzieli przy ognisku i skubali pieczonego lina. Gościnni sąsiedzi zaprosili nas do swego kręgu. Tak sobie gadaliśmy o byle czym, a komary cięły niemiłosiernie. Po dłuższej chwili zrobiło się nieprzyjemnie, bo natrętne owady dziabały jak oszalałe. Dersu Uzała wstał, poszedł do namiotu i wrócił z dziwnym przedmiotem pod pachą. Chwycił za ów przedmiot, napsikał sobie na dłoń i zaczął wcierać coś w skórę szyi i twarzy. W świetle ognia ze zgrozą rozszyfrowałem napis na butli - RAID. Boże! - pomyślałem. Raid niebieski! Jeśli wierzyć reklamom, zabija owady na śmierć!
Zaproponował nam ten specyfik, ale odmówiliśmy chórem. Toż to trucizna! A oni smarowali się tym po twarzy. W pewnym momencie Dersu zwrócił się do rodziny:
- Ha! Nie leci! Wszystko wypsiukali?!
Byliśmy wstrząśnięci, a oni stwierdzili, że nie ma nic lepszego przeciwko komarom.
W końcu Kolega Miras zapytał dzielnego myśliwego:
- A gdzież to pan szanowny na te rybki łazi po nocy? Biorą gdzieś w okolicy?
Żona jegomościa zajęła się przewracaniem skwierczącego na grillu wielkiego kawałka boczku, a jej mąż odparł:
- E tam. Tu kawałek dalej. Niedaleczko. Jak chcecie, to was zaprowadzę któregoś wieczora.
Że na ten wieczór plany mieliśmy już poczynione, to umówiliśmy się na następny dzień. Boczek na grillu się dopiekał, a my pożegnaliśmy sąsiadów i wróciliśmy do naszych rodzin.
Mój piesek był jakiś niespokojny. Szczekał jak najęty i ciągle się wiercił plącząc sznurek na którym był przywiązany wśród gałęzi leżących w trawie. Zaczynało nas to trochę irytować.
Moje córki, na cześć pewnego brazylijskiego serialu telewizyjnego nazwały pieska „Pimpon”
Kolega Miras, oczywiście z właściwą dla niego powściągliwością, zwrócił się do psa:
- Przypon! Kurna kaszel masz?
Przypon! Ale jazda! Uśmialiśmy się setnie z tego przekręconego imienia i pieskowi już tak zostało. Zmienił imię na Przypona. Miras odpiął Przyponowi obrożę i psisko dumnie unosząc ogon, rozpoczęło rekonesans po pobliskich krzaczorach. Na mój protest Miras zareagował stwierdzeniem:
- Co ty Wojtas! On się musi poruszać. Widzisz że mu już odbijać zaczyna na tym sznurku.
Tak więc pozwoliłem, żeby Przypon ganiał swobodnie po zaroślach. Siedzieliśmy wszyscy przy ognisku. Gitara grała, śpiewaliśmy szanty zakrapiane wiśniami w spirytusie i było fajnie. Po jakiejś godzinie pojawił się nagle Przypon. Był jeszcze dumniejszy niż przed wycieczką. A dlaczego? Już opowiadam.
Przypon dzierżył w zębach piękny kawał pieczonego boczku. Nasza sąsiadka położyła boczek na desce by ostygł, a Przypon przy okazji swej eskapady perfidnie zwędził go właścicielom spod nosa. Ale z jaką klasą się zachował?! Rozsunąwszy wargi trzymał boczek tak, by dotykały go jedynie jego kły. Podszedł do nas i położył boczek mnie i mojej małżonce pod nogi patrząc na nas takim wzrokiem, jakby chciał powiedzieć:
- Popatrzcie jaki jestem dla was dobry. Zobaczcie co wam przyniosłem.
Przypon miał ucztę, a ja i moja żoneczka pognaliśmy w te pędy przeprosić sąsiadów. Dobrze, że ludzie byli wyrozumiali i nie mieli większych pretensji. Ostatecznie stanęło na tym, że przy okazji zakupów, w zamian za boczek kupimy im kilogram kiełbasy na grilla. Śmiechu było co nie miara.
Nasz Kolega Aro zasiedział się z Dersu nad wodą i gadał z nim chyba ze dwie godziny. W końcu poszliśmy spać.
Następnego dnia nie zarzucaliśmy wędek w ogóle, bo trzeba było się przygotować do nocnej zasiadki z sąsiadem. Jestem człowiekiem praktycznym i nie lubię niespodzianek, wiec spakowałem do plecaka wszystko, co mogło się przydać. Do pokrowca załadowałem cztery kije, bo nie znałem charakteru łowiska na które mieliśmy iść. Wieczorem zjawiliśmy się przy namiocie Dersu Uzały. Nasz przewodnik przewiesił przez pierś pasek od pokrowca i ruszyliśmy w drogę.
Dersu Uzała szedł pierwszy, za nim Kol. Miras, a na końcu ja. Arek jakoś dziwnie marudził cały dzień i ostatecznie pozostał w obozie. Nasz nowy przyjaciel dzielnie dreptał na swoich krótkich nóżkach i wyglądał z tym „karabinem” na plecach jak żywy bohater rzeczonego filmu. Zasuwał jak mały motorek, a my z tym całym majdanem zostawaliśmy daleko w tyle. Przystawał czasem i czekał aż go dogonimy. Kiedy minęło już pół godziny marszu zapytałem:
- Panie kolego dokąd my właściwie idziemy? Daleko jeszcze?
Dersu odwrócił się i odparł:
- Nie. Niedaleczko. Jeszcze kawalątek. O tam gdzie te światła.
Dobra - pomyślałem. Świateł dookoła pełno, diabli wiedzą o które mu chodzi. No i szliśmy dalej w milczeniu. Kiedy minęła godzina marszu, już bardzo poirytowany zagadnąłem Mirasa:
- Ty. On nas na zatracenie prowadzi?
Miras, z właściwym dla siebie spokojem odparł:
-Nie wiem cholera, ale mam wrażenie, żeśmy się dali wpuścić w niezły kanał.
Po półtoragodzinnym marszu zaczynałem mięknąć. Nogi plątały mi się jedna z drugą, klamoty zsuwały mi się z ramion i ogólnie zaczynało mnie wszystko drażnić. Nie wytrzymałem i bąknąłem do Mirasa:
-Miras *k… ja wracam. Mam dość!
Miras z nietęgą miną odparł:
- Ty nie rób jaj. Nie wypada się tak poddać. To będzie obciach!
No i szliśmy dalej. Wyobraźcie sobie: noc, nieznany teren, kręte dróżki i wszechobecne krzaczory i taka mordęga z kupą klamotów. W końcu dotarliśmy na miejsce. Policzyłem szybko, że zrobiliśmy jakieś dziesięć kilometrów.
Kiedy przybyliśmy na łowisko, było już dobrze po północy. Dersu Uzała rozłożył sprzęt i zarzucił wędki, a Kol. Miras zrobił to samo choć ledwie stał na nogach. Ja rozpakowałem jedną wędkę, zarzuciłem, wypiłem piwko i postanowiłem wracać. Miras wiernie towarzyszył naszemu mistrzowi. Pożegnałem się około drugiej i wyruszyłem w drogę powrotną. Nie znałem terenu. Każda ścieżka wyglądała tak samo. Co jakiś czas któraś z tych ścieżynek kończyła się nagle w sitowiu. Krzaki smagały mnie po twarzy, nogi bolały jak diabli, a na dodatek latarka padła na amen. Jakimś cudem, po wielu upadkach po ciemku, udało mi się dojść do szosy, a stamtąd już względnie blisko było do obozu. Padłem na materac jak nieżywy. Po raz pierwszy w życiu spałem pod namiotem do południa. Wszyscy kombinowali, co mi się stało, bo zawsze wstaję o wpół do piątej. Tylko Arek o nic nie pytał, bo dobrze wiedział z rozmowy z Dersu Uzałą, że łowisko jest daleko , tylko nic nam nie powiedział. Ponoć miał to być koleżeński żart. Kolega Miras pojawił się po trzynastej. Wyglądał tragicznie. Ja wracałem nocą, a on w niesamowitym upale. Był tak wykończony, że wypił tylko litr mineralnej i umarł do następnego dnia. Nic wielkiego nie złowił, natomiast nasz dzielny piechur owszem. Jak zwykle przytargał kilka ładnych ryb. Kiedy nadszedł wieczór, nasz sąsiad pojawił się uśmiechnięty i beztrosko zapytał:
- No i jak? Idziemy dzisiaj razem?
Momentalnie opadłem z sił. Powstrzymując wściekłość grzecznie odmówiłem:
- A nieeeee. Wie pan, mam kłopoty z kolanem i jakoś mnie pobolewa, a Miras chyba chory, bo niedobrze wygląda i na dodatek śpi jak zabity.
Niech mnie kule biją! Ten człowiek tak wędrował każdego wieczora. Miał może około pięćdziesiątki. Namiot miał rozbity nad jeziorem, ryby brały mu pod nosem, a on codziennie robił dwadzieścia kilosów żeby pójść znad wody nad wodę. Do dzisiejszego dnia go wspominamy i kombinujemy niezmiennie, jakie to tajemnicze siły pchały go do tych wędrówek. Faktem jest, że to tajemnicze łowisko jest usytuowane w taki sposób, że nie można tam dojechać samochodem. Ale czy to jedyny powód? Chyba już nigdy się nie dowiemy, jakie to instynkty powodowały naszym sąsiadem. Jedno jest pewne. Prawdziwy Dersu Uzała, i ten z filmu Kurosawy i ten który żył rzeczywiście w tajdze, nie dotrzymałby kroku naszemu przewodnikowi.
Dzięki tej przygodzie jednak nigdy nie zapomnimy tych wakacji. Wiele barwnych osób udało mi się spotkać na swej drodze. Dersu Uzała jest jedną z najciekawszych. Wędkarstwo pozwala mi na zawieranie wielu ciekawych znajomości. Tego i wam życzę, byście spotykali na wędkarskim szlaku samych wartościowych i ciekawych ludzi.
Pozdrawiam Dersu Uzałę z Jastrzębia Zdroju.

W.K - freeghost

 


2.9
Oceń
(53 głosów)

 

Dersu Uzała - opinie i komentarze

bluehornetbluehornet
0
I jest ok .Dla mnie ***** . Pióro giętkie , jak dawniej .
(2012-03-10 20:49)
u?ytkownik102195u?ytkownik102195
0
Blue... przecież już to czytałeś. Teraz wstawiam stare śmieci. Może kiedy co skrobnę. (2012-03-10 21:00)
u?ytkownik99254u?ytkownik99254
0
No! Pałkarze durnie skończone! Dawajcie. Mam niezły polew z waszej małostkowości. Połowa z was kiedyś pisała same pochlebne komentarze i wstawiała piątki!  A teraz dajecie same pały bo wam ktoś prawdę w oczy miał odwagę powiedzieć. No dawajcie! Dalejże pałować! Hehe - debilne pokraki. Napisz coś jeden z drugim! Ale mam ubaw! (2012-03-11 11:31)
ryukon1975ryukon1975
0
Ja daję 5 *****,choć to mało widoczne w ogólnym "rozrachunku". (2012-03-11 12:17)
troctroc
0
Tradycyjnie ***** i pozdrawiam tych, którym brakuje wytrwałości aby doczytać do końca (umiejętność czytania powyżej pięciu zdań zanika u co po niektórych- a szkoda...)
(2012-03-11 19:55)
kolor01kolor01
0
Z CZYSTYM SUMIENIEM 5!!! (2012-03-13 12:43)
PitbulPitbul
0
:) może to i "stare śmieci", ale wolę pogrzebać w takim śmietniku niż..... Nie oceniam, bo nie dla gwiazdek napisane (a nawet gdyby to skala za krótka) T. (2012-03-13 17:45)
RoxolaRoxola
0
Ja wcześniej nie czytałam, bo mnie tutaj jeszcze nie było. Cieszę, że mam teraz taką możliwość :) Skala rzeczywiście krótka, ale z braku laku ***** (2012-03-13 23:53)
slawomir66slawomir66
0
Witam. Czytając teksty tego autora wydają mi się jakieś znajome. Kiedyś już je czytałem a pisał je chyba kolega o nicku ghostmir (jeśli przekręciłem to przepraszam). Czy to ta sama osoba? Bo z profilu obecnego autora trudno coś wyczytać. A może ktoś się zaprzyjaźnił z tekstami Mirka? Teksty - jeśli to pisze Mirek jak zwykle dobre. Czyżby powrót na portal pod innym nickiem? (2012-03-18 19:26)
u?ytkownik102195u?ytkownik102195
0
Oczywiście Sławomirze. Masz rację. Nikt się nie zaprzyjaźnił z moimi tekstami. Zwyczajnie było mi szkoda żeby się marnowały na twardym dysku kiedy pełno tutaj nowych użytkowników którzy nie czytali tego co dawno temu publikowałem. (2012-03-18 21:24)
slawomir66slawomir66
0
Witaj Mirek. Cieszę się, że to rzeczywiście Twoje teksty. Sam wiesz, że jest wielu użytkowników nawet tego portalu, którzy pozwalają sobie na przywłaszczanie czyjejś ciężkiej niejednokrotnie pracy. Sam się przekonałem o tym. Jak pisałem Twoja twórczość pisarska a co za tym idzie i Twoje przeżycia to świetna lektura. Pozdrawiam. (2012-03-19 18:09)
u?ytkownik102195u?ytkownik102195
0
Dzięki, to bardzo miłe. Jak widać pomimo różnic w poglądach na kilka spraw mozna się do siebie odnosić z szacunkiem. I to jest budujące. Dzięki Sławku. (2012-03-20 13:42)

skomentuj ten artykuł