Dorsz z Zatoki Gdańskiej
Jarosław Urban (minus)
2010-03-28
Wypływamy z jachtklubu im. Conrada w Gdańsku i kierujemy się na zatokę. Jest ciemno i zimno ale wszyscy podekscytowani nie marzniemy wcale. W sumie jest nas wędkarzy dwunastu oraz trzech członków załogi. Wielu przybyło z głębi kraju aby móc poczuć dorsza na wędce. Niektórzy już się mocno rozgrzali wodą ognistą i chwieją się na Steni jak w czasie sztormu, a jest dopiero szósta rano.
Płyniemy Martwą Wisłą obok rafinerii – pięknie oświetlona, dalej Wisłą Śmiałą ku ujściu do Zatoki Gdańskiej. Rozmawiam chwilę z szyprem który jest dość dużych rozmiarów i ledwo mieści się w sterówce, opowiada mi kilka szczegółów o parametrach jednostki którą płyniemy. Stenia ma około pięćdziesiąt lat ale na wyposażeniu szypra jest bardzo nowoczesna elektronika, widzę kilka laptopów, jeden z mapą zatoki, drugi podgląda pogodę, na trzecim jakieś wykresy, no i nieodzowna w tego typu rejsach echosonda.
Wypływamy na zatokę, robi się jasno i jest dosyć ciepło jak na koniec listopada. Wiatru nie ma i na opady się też nie zanosi więc chyba nie zmarzniemy – pomyślałem. Przed nami 10 godzin walki z dennymi olbrzymami. Szyper objaśnia nam zasady połowu, wydaje sprzęt osobom które nie mają własnego oraz informuje brać wędkarską, że kto złowi dorsza powyżej dziesięciu kilogramów ten będzie miał rejs gratis. Uśmiechamy się do siebie nawzajem a szyper wraca do swoich zajęć. Mamy kontakt radiowy z dwoma innymi kutrami które też będą czesać dno Zatoki Gdańskiej w poszukiwaniu dorszy.
Jak wiadomo kryjówkami dorsza są wraki i tam ich będziemy szukać – wyjaśnia kapitan.
Na szczęście wraków na dnie naszego Bałtyku nie brakuje więc i dorszy też u nas dostatek – pocieszam się i pojawia się mimowolny uśmiech na mojej twarzy. Wszyscy przy burtach gotowi do boju czekają na dźwięk syreny obwieszczającej rozpoczęcie zawodów, bo tak nieformalnie to przecież zawody. Jest to jednak rywalizacja w ramach dobrej zabawy, choć każdy z nas chciałby okazać się najlepszym łowcą z wielką zdobyczą na wędce.
Motor ucichł, syrena zabrzmiała – poszły pilkery, gumy i inne świecidełka do wody.
Jestem pierwszy raz na dorszach więc kątem oka spoglądam na bardziej doświadczonych – domyślam się, że to ci z własnym sprzętem – z nas tylko Balzak i jego ojciec mieli swoje wędki, reszta to wędkarze śródlądowi bez doświadczenia na morzu korzystający z wędek z pokładu Steni.
Łowienie dorsza nie należy do finezyjnych – polega na opuszczeniu przynęty na dno i podrzucaniu jej w celu zwrócenia uwagi ryby, nierzadko dochodzi do przypadkowego zahaczenia kotwicy o bok czy brzuch drapieżnika. Należy tu również zwrócić uwagę na fakt, że dorsza złowionego nie wypuszcza się gdyż jako ryba z głębin umiera na powierzchni z powodu niskiego ciśnienia atmosferycznego, jednym słowem zabija go dekompresja. Stenia kręci się nad zlokalizowanym przez echosondę wrakiem, raz w przód raz w tył, czasami mam nawet wrażenie że płyniemy bokiem. Spoglądam na szypra – miota się w sterówce, patrzy w monitory – po jego zachowaniu widać, że wie co robi, kuter wyraźnie posłuszny jego poleceniom.
Na pokładzie pojawiają się pierwsze dorsze, niektóre mają trzydzieści centymetrów ale są i takie w okolicach sześćdziesięciu. U mnie zero brania, mam za to zaczep o sieci rybackie owinięte wokół wraka. Plecionka mocno trzyma, ale na szczęście oczko łączące kotwicę z pilkerem jest miedziane więc ono puszcza i pilker uratowany. W końcu i wśród moich kompanów są pierwsze sztuki. Arulan ma już dwa a Chlewik jednego ale największego. A u mnie zero.
Mówię sobie – albo coś źle robię albo należy zmienić przynętę i nie dopuszczając do siebie myśli, że kiepski ze mnie wędkarz, zakładam innego pilkera. Zauważam, że jeden z wędkarzy leży na dziobie i odpoczywa po wyczerpującym porannym sztormie, to jeden z tych fanów porannej wody ognistej, on nie będzie pamiętał tego rejsu. Ubrany jak na Syberię odczuwam że robi mi się ciepło – słońce nisko nad horyzontem daje nieco ciepła, do tego zupełna flauta i ciągłe kręcenie maszynką zmuszają mnie do zdjęcia jednej z wielu warstw odzieży. Kolejny sygnał syreny daje znak do zarzucenia przynęt.
Rzucam. Plecionki ubywa na szpuli i zaraz się skończy – myślę. Na szczęście pilker opada na dno.
Jest naprawdę głęboko. Zaczynam kusić dorsze podrzucając przynętę ku górze, i nagle… Znowu zaczep – pomyślałem i wycedziłem przez zęby bardzo niecenzuralne słowo. Podciągam do góry wędzisko i z całej siły próbuję oderwać przynętę od sieci – coś drgnęło, ale wciąż czuję opór.
Mam dorsza – powiedziałem do kogoś stojącego obok.
Siłuję się z nim jeszcze parę chwil i w końcu odrywam go od dna, idzie ciężko – walczy. Spoglądam na szpulę kołowrotka i widzę że jeszcze mam sporo plecionki do nawinięcia, zapieram się kolanami o burtę i kontynuuję hol. Szyper włącza syrenę i wszyscy poza mną podnoszą wędki. Kij wygięty a ja pompuję, szyper podchodzi i mówi, że mam chyba dziesiątaka.
Super – pomyślałem. Ręce mnie bolą ale im bliżej powierzchni tym lżej się holuje, ryba już mniej walczy i wreszcie pojawia się tuż przy lewej burcie kutra. Mam cię łobuzie – wypowiadam słowa, a szyper podbiera moją zdobycz. Nie ma dziesięciu słyszę za plecami. Faktycznie nie ma, ale dla mnie to bez znaczenia, jestem szczęśliwy, że złowiłem pierwszego dorsza w życiu i od razu takiego dużego.
Gratulacje od kolegów, kilka zdjęć i wielce zadowolony wracam do wędkowania. Adrenalina krąży w moich żyłach i nakręca mnie do dalszego łowienia. Zaliczamy jeszcze kilka miejscówek i kierujemy się na południe, do portu. Udaje mi się złowić jeszcze dwa ale już nie tak duże. Słońce powoli chyli się ku zachodowi a my głośno dyskutujemy o dzisiejszym dniu, który niewątpliwie mogę zaliczyć do udanego debiutu w morskim wędkowaniu. Złowiliśmy w sumie około dwudziestu dorszy, w tym mój największy – sto dwa centymetry.
W drodze powrotnej patroszymy ryby, a za rufą dziesiątki krzykliwych mew bije się o wyrzucane przez nas patrochy. Dziękuję szyprowi za udany rejs, pozostałe dwa kutry miały gorsze wyniki.
Nasz kuter spisał się na medal. Kiedy wpływamy do Conrada jest już ciemno.
To był dobry dzień mówię do Chlewika i biorę łyk piwa.
Kapitan: Sławomir 'Paskuda' Wyszyński - kapitan motorowodny,
czternaście lat przepływał w rybołówstwie morskim, opiekun i kapitan
m/y 'Stenia'. Stale pływa tym jachtem z wędkarzami na dorsze. Człowiek, z
którym nie wahałbym się iść w morze wszędzie i w każdą pogodę.
- fragment wypowiedzi pewnego załoganta m/y Stenia