Dwa metry szczęścia
Tomasz Kosiński (t12tom)
2011-08-25
-Sie masz, na mazurach biorą sandacze. Łódka czeka, nocleg na jachcie, jedziesz?
Zabił mnie tym pytaniem. Biję się z myślami. Przecież od kwietnia co weekend i nawet w tygodniu, po pracy latam na ryby. Rozum mówi nie. Ten weekend jest dla rodziny i w sobotę mam być w pracy… Ale serce zaczyna kombinować, biję się z myślami. Jednak odmawiam, Przepraszam kolegę, ale tym razem nic z tego.
Dzień przelatuje szybko. Wracam do domu, ostatnie oferty i wymykam się po osiemnastej na wieczorowego sandacza ze wspaniałym przyjacielem Gieniem. Jedziemy nad Wisełkę. Mówię mu o telefonie od Zbyszka. Wysiadamy z auta i rozkładamy wędki. Genio mówi- nie mam szczytówki do kija. Patrzę- dół od sandaczówki a góra od innego kija…. Proponuję powrót do domu, ale on.. Stwierdził że nie szkodzi, połowi na sam dolnik … I przetestuje trochę świeżo wykonanych woblerków. Na opasce wspominamy zeszłoroczne wypady nad Turawę i Zegrze, i te cholerne pstryknięcia sandałków. Powoli zapada zmierzch. Ryb zbytnio nie widać. Dziś raczej nie będą współpracowały…. Nagle uderzenie, zacinam odruchowo. Mały bolonek spina się po metrowej przejażdżce na woblerku. Niebo robi się coraz bardziej szare. Woda stalowa, ptaki cicho świergoczą. Zapada zmierzch. Mimo iż siedzimy jakieś dwadzieścia metrów od siebie, to powoli postacie się zamazują. Kolejne branie, bardziej wyraziste. Ryba zaczyna chodzić pod brzegiem, wędka delikatnie się ugina. Wyjmuję po chwili holu wąsatą kijankę. Gienia spod nóg wyciąga na sam dolnik krótkiego sandaczyka. Wkrótce brania zanikają zupełnie. Nic już nie uderzy, nic się nie spławia.
Kończymy wypad. Rano w końcu trzeba wstać do pracy, a na zegarku już dwudziesta trzecia…
W drodze powrotnej znowu te pstryknięcia i Mazury na tapecie… Wróciłem, prysznic i do wyrka. Tylko czemu nie mogę zasnąć. Przytulam żonkę, a przed oczami sandałki…
Kolejny dzień zaczął się od kombinowania. Telefon do kolegi z pracy, czy może być w niej w sobotę. Odpowiedź pozytywna zaskoczyła mnie. Nie pozostało nic innego jak przekonać żonkę. Dzwonię. I co słyszę- NIE. Proszę żeby zastanowiła się, mam w końcu urodziny… NIE i koniec. Co zrobić, jadę na spotkanie służbowe. Po godzinie dzwonię znów do żonki, tym razem mięknie i lituje się nad moim wędkarskim zajobem. A jedź sobie, mówi. Dzwonię szybko do Zbycha, na szczęście moje miejsce jeszcze jest….
Umawiamy się na wyjazd w piątek po pracy.
Po piętnastej w piątek Zbycho atakuje mnie - za ile jedziemy. Miałem jeszcze jedno spotkanie, a Warszawa stała w korkach. Po prostu koszmar. Wpadłem do domu przed siedemnastą. Szybkie pakowanie, zaglądam po naszego kompana Piotrka i startujemy z Ursynowa na Pragę po Zbyszka. Te kilkanaście kilometrów, mimo dobrej znajomości miasta zajmuje nam półtorej godziny. Wreszcie meldujemy się pod jego blokiem. Szybkie wrzucenie gratów i boczkami wymykamy się z zatłoczonego miasta. Zbycho opowiada całą drogę o sandaczach. Ile to brań mieli koledzy będący na wodzie w tygodniu. Napalił nas tym lepiej, niż początkującego narkomana solidny joint. Nie wiadomo kiedy lądujemy w Rucianem, po Wiesia. Wiesio dusza człowiek. Wiedzę o rybskach ma solidną, a i na wodzie jest prawie codziennie. Potwierdza, że biorą sandacze. Takie od półtora kilo do trzech. Pakujemy do autra dwa duże kanistry z paliwem, i w jedyną dziurę na tylnej kanapie- Wiesia. Jedziemy jeszcze kilkanaście kilometrów do portu w którym czeka przycumowana łodka wędkarska z trzydziestokonną hondą.
Szybkie przenoszenie maneli i jesteśmy w łodzi. Każdy założył nieprzemakalne ciuchy, bo dość silny wiatr utworzył dość wysokie fale, a przed nami jeszcze ponad dziesięć kilometrów wodą, do zakotwiczonego w trzcinach jachtu – naszej kwatery na najbliższe dwie noce – i punktu wypadowego na Mazurskie sandacze. Wypływamy z portu, na otwartej wodzie nie jest już do śmiechu, przechodzi właśnie zimny front atmosferyczny. Ciemna noc wysokie fale. Woda rozbijająca się o burty. W tych warunkach nie mogliśmy gnać pełną mocą…. Po czterdziestu minutach jesteśmy przy łodzi. Szybkie zaokrętowanie i siadamy z buteleczką przy stole rozmawiając prawie do pierwszej. Wtedy gasną nam wszystkim światła i padamy do koi.
Wstaję około czwartej, budzę chłopaków, a oni ani myślą wstać. Zaczynam się załamywać, w końcu jestem napalony na te sandacze…. Zbroję wędkę, szykuję sprzęt. Minęła ponad godzina. Zbych wstał na siusiu, więc do środka już go nie wpuściłem. Wtedy Wiesio i Piotrek też się obudzili. Zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy kawkę i naszykowaliśmy łódkę. Załamka, już po ósmej. Brania sandaczy pewnie minęły.
Wypływamy na wodę. Walczę kogutami, a chłopcy gumami. Gumiarze mają puknięcia, ale to chyba małe okonki. Po godzinie bez dotyku zaczynam się miotać. Rzucam trokiem, okoniowymi główeczkami, cuduję i nic. A Ci co jakiś czas meldują o okoniowych puknięciach. Wkurzam się i kończę z szukaniem okonków. Jak nic nie bierze to ja też uparcie szukam sandacza.
Kolejna przestawka, dzwoni telefon. To mój Tata. Składa mi życzenia urodzinowe, wtem… Zbycho, Piotrek i Wiesio, załapali. Wstali z miejsc i na całe gardła zaczęli ryczeć gromkie sto lat na środku jeziora. Taty już nie słyszałem. Z to ukleje skakały przerażone na dwa metry w górę, a na brzegu oddalonym o prawie dwa kilometry koguty przestały piać, bojąc się ataku terrorystycznego, niezidentyfikowanego stada jastrzębi nadlatujących z przestworzy… Na pokładzie wylądowała butelka i było naprawdę fajnie. Zaczęliśmy znów łowić. W czterech rzutach miałem trzy około wymiarowe sandałki, a czwarty zszedł przy łódce. Mógł być większy, bo fajnie tupał przy burcie...
Kilka kolejnych przestawek to krótkie sandaczyki i jeden prawie trzydziestocentymetrowy okoń złowiony przez Wiesia. W pewnym momencie, Zbyszek zabrał mi flamaster i namalował na swojej gumie wielkie czarne oczy. Gumka nie za wielka ot cztery cale, ale oczy… większe od główki.
Rzucił tym nakrapianym stworem i nim przynęta dotarła do dna ostro zaciął. Po chwili luz. Był szczupak ze dwa kilo, zameldował. Zjadł gumę…
Zbynio nie przejęty wygrzebał drugą podobną i znów rozpoczął dzieło niczym Canaletto w transie. Oczy po półtora centa, kropeczki i kreseczki. Wcale się nie spieszył. Dzieło to nie robota na akord.
Założył to cudo na arafkę i sru….. Poleciało. Jedno podbicie, opad, drugie opad, trzecie…. I jak nie zamaluje. Kij w pałąk, idzie rybsko przy dnie. Ładny sandacz, wreszcie jakiś konkret. Dochodzi powoli do łódki i nagle odjazd na ponad dwadzieścia metrów…. Wiesio stwierdza od niechcenia- metrówa, szczupak. Woził go tak z pół godziny, to pod łódkę, to na wodę. W końcu ryba położyła się przy łodzi.
Wiesiek założył rękawice podebrał ją pod skrzela. Ale locha- miara pokazuje równe 110 cm… Sesja
fotograficzna, wszystkie pozy, każdy oddzielnie i grupowe z metrówką Zbynia w roli głównej.
Po wszystkim pozwolono mi na wypuszczenie ryby. Delikatnie położyłem ją przy burcie i próbowałem reanimować. Trwało to ponad dwadzieścia minut. W końcu szczupak się wyślizgnął z rąk i położył na boku. Leżał tak jeszcze piętnaście minut i nie odpłynął. Woda znosiła go tylko coraz dalej. Podnieśliśmy kotwię i zabraliśmy dogorywającą rybę. Zapanował na łódce smutek. W trakcie holu wiedzieliśmy że odzyska wolność, a jednak pisane mu było trafić do gara. Szkoda, że tak się stało.. Szkoda. Dodam tylko, że po wyjęciu szczupaka, w łodce znaleźliśmy obciętą wcześniej gumę Zbyszka…
Około piętnastej spłynęliśmy do jachtu. Wiesio oprawił metrówkę, a ja z Piotrem poszedłem do pobliskiej wioski po piwko i chleb. Wróciliśmy na obiadek. Chwila odpoczynku i około dziewiętnastej znów na wodę prawie do zmierzchu. Padło kilka małych sandaczyków i nic większego. Szkoda. Za to urodzinowy wieczór był długi i pełen wrażeń.
Otwieram lewe oko- jasno. Gramolę się na pokład, a pęcherz ciśnie coraz mocniej. Patrzę na zegarek i zamieram w bezruchu- po ósmej…. Fajne łowienie sandaczy. Ani razu na świta…. A przejechaliśmy tyle kilometrów. Jestem wkurzony. Budzę chłopaków, i po długim przeciąganiu się są na pokładzie. Jeszcze śniadanko, smażenie rybki…. I komunikat w radiu, pogorszenie i tak kiepskiej pogody, wzrastający wiatr do szóstki i burza. Załamka. Wiesiek proponuje, abym z Piotrkiem popłynął do portu łódką wędkarską, a on ze Zbyniem jachtem. Bierzemy wędki i postanawiamy, że po drodze staniemy gdzieś na godzinę - półtorej na szczupaka. Odbijamy od jachtu i pełna moc…
Po kilku kilometrach namierzam ciekawe wypłycenie. Zwalniam i proszę Piotrka o przygotowanie kotwicy. Jeszcze kawałeczek i kotwica ląduje w wodzie wybierając kilka metrów linki.
Pierwszy rzut nic, drugi zahaczam o ziele i zsuwa się guma. Wziąłem glusia i zlepiłem pogryzioną gumę z główką. Teraz nie mogła się już zsunąć. Po chwili rzuciłem. Guma opadłą na dno. Lekko ją poderwałem i kręcę korbą. Czuję że zawadza o jakąś roślinkę. Lekkie podbicie , ruch korbą i guma stanęła w miejscu. Odruchowo zacinam i czuję że jest rybka. Niespiesznie holuję ją do łodzi głośno komentując, ma ze dwa klo. Bliżej łódki dodaję, chyba trzy, a może nawet cztery. Kilka metrów od łodzi ryba zmienia kierunek i zaczyna przyspieszać. Nogi ugięły się pode mną… Chyba siedem, albo i osiem kilo ma. Szybko patrzę na hamulec bo odjazd ma już ponad dwadzieścia metrów i nie słabnie… Ale hamulec skręcony sandaczowo, prawie na maksimum.. Po trzydziestu pięciu metrach odjazdu ryba staje i zaczynam odzyskiwać linkę. Proszę Piotrka, żeby podniósł w górę silnik (jak się później okazało, było to bardzo ważne…). Powoli pompuję rybę odbierając kolejne metry plecionki. Gdy ryba podeszła do łodki wykonała drugi, trzydziestometrowy odjazd. Kolejne pompowanie i odzyskiwanie metra po metrze. Ryba przy łódce na chwilkę pokazała się, a nogi po raz kolejny się ugięły. Jest metrówka, a grot haczyka i guma płytko wbite w wielką paszczę. Kolejne murowanie i szczupak wchodzi pod łódkę. Delikatnie przekładam kij pod silnikiem i staję na drugiej burcie. Kolejny kilkunastometrowy odjazd i pompowanie. Ryba przechodzi majestatycznie za rufą i proszę Piotrka o przygotowanie podbieraka. Przy burcie jeszcze kilka krótkich odjazdów, ale widzę, że to ja panuję nad sytuacją a nie ryba. Podbierak w wodzie , delikatnie naprowadzam szczupaka, wchodzi do połowy. Delikatnie ręką układam tył ryby w podbieraku i po chwili jest w łódce. Mam swoją pierwszą metrówkę…
Szybka sesja fotograficzna i zdjęcie miary- 117 cm. Delikatnie wkładam rybę do wody. Jest w dobrej kondycji i od razu chce odpłynąć. Jeszcze chwilkę przytrzymuję ją tylko za ogon i uradowany wypuszczam. Dostojnie odpłynął. Łowiliśmy jeszcze czterdzieści minut i czas Mazurskich zmagań dobiegł końca. Szkoda że tak szybko i krótko.
Po tym wypadzie doszedłem do wniosku, że nie zawsze należy się spieszyć. Co mamy złowić to złowimy. Dziękuję za świetny wypad, gromkie sto lat i niezapomniane wrażenia moim kompanom, Wieśkowi, Zbyszkowi i Piotrkowi, który pięknie podebrał moją metrówkę.
Korzystając z okazji, pragnę zaapelować o wypuszczenie dużych ryb. Jest to naprawdę ogromna przyjemność, gdy taka ryba odpływa. Jestem również za wprowadzeniem górnych wymiarów ochronnych dla większości ryb. Jeśli nie będziemy o nie dbali, to takie przygody będą coraz rzadsze.
Autorzy zdjęć: Zbyszek Zwoliński, Piotr Pietrzak i niżej podpisany.
Tomasz Kosiński