Dziadek Zygmunt
Sebastian Kowalczyk (Sebastian Kowalczyk)
2014-05-09
Dziadek Zygmunt to jest dopiero wędkarski zawadiaka. Uczył plastyki w podstawówce, a dwa miesiące wakacyjnej laby spędzał z wędką w ręku. Przedzierał się przez busz pomorskich rzek, niczym Indianin. Nie straszne mu były trzymetrowe pokrzywy, nadbrzeżne chaszcze, plątaniny powoju kolczastego, ani las trzcin, przez które trzeba było się przedzierać lub grzęznąć po pas w zabagnionym terenie. Dziadek łowił potężne ryby i był z tego znany w całej okolicy, a co najważniejsze to był Mój Dziadek
Pewnego lipcowego świtu usłyszałem od niego słowa, które na zawsze zmieniły moje życie. – Wstawaj…idziemy na ryby. Rzeka była niesamowicie rybna. Dziadek zatrzymywał się tylko na bankowych miejscach (właściwie, co zakręt) i pokazywał, gdzie rzucić podłużną wahadłówkę. Przy sprzyjającej pogodzie, co drugie pewne miejsce dawało pięknego szczupaka, czasem trafiał się pstrąg lub gruby okoń. Poznałem już trochę rzekę, co pozwalało mi brać udział w zawodach, na największą ilość złowionych szczupaków. Szliśmy wzdłuż rzeki. Kto złowił szczupaka, puszczał drugiego do przodu, i tak na zmianę. Nie należało omijać rowów melioracyjnych. Jeśli nie były zbyt zarośnięte, a woda odpowiednio wysoka, w stojącej wodzie na bank czaił się zębaty rozbójnik.
Któregoś dnia, prowadziłem sześcioma rybami, co było dla mnie nie do pomyślenia. Rzadko kto miał z nim szansę na „jego” rzece. Byłem niesamowicie dumny z tego osiągnięcia i brałem to na karb nabytego doświadczenia i kunsztu wędkarskiego, którego z czasem nabyłem pod czujnym okiem mojego opiekuna i mentora. Dogoniłem go obławiającego zakole z powalonym w poprzek rzeki drzewem. Piękne miejsce pachnące rybą. Rzucił przynętę pod same zatopione konary. Widziałem, jak w czystej wodzie srebrna imitacja chorej rybki penetruje tajemniczą głębię pod zmurszałym pniem. Szczupak pojawił się dosłownie znikąd. Wabik zniknął głęboko w najeżonej zębiskami paszczy cętkowanego zabójcy. Dziadek zaciął, ale nic się nie stało. Ryba zniknęła, a przynęta dalej kołysała się w wolnym nurcie. – Dziadku, pokaż mi blachę – poprosiłem. Złapałem przynętę w rękę i to co zobaczyłem wytrąciło mnie z równowagi. – Wiesz, chyba kotwicy zapomniałeś założyć. Dziadek poprawił okulary i zdziwiony oglądał wydrę z czerwonym chwostem. – No tego jeszcze nie było – stwierdził smutno – może ja już za stary jestem na łażenie po krzakach? Nawet nie zauważyłem, że jest nie uzbrojona…- Co ty gadasz, zmień przynętę i zaraz mnie dogonisz – pocieszyłem go.
Poszedłem parę metrów dalej i stanąłem na piaszczystym cyplu. Rzeka w tym miejscu się rozszerzała i była bardzo płytka. Dopiero po drugiej stronie, pod stromą burtą, robił się głęboki wolniak. Dołek niewielki, ale obiecujący. Mało miejsca, na poprowadzenie przynęty, wymagało bardzo precyzyjnego podania wabika. Dystans był spory, więc w rzut włożyłem sporo siły i niestety spartoliłem. Przerzuciłem rzekę i gałąź rosnącej na przeciwległym brzegu sosny. – Jeśli zdecydowanym ruchem szarpniesz, to ją odzyskasz – stwierdził Zygmunt, który wyrósł za moimi plecami. Zawstydzony, oddałem mu wędkę. Szkoda mi było ostatniego łownego, posrebrzanego morsa, a dziadek nie z takich opresji uwalniał przynęty. Powoli rozbujał wahadłówkę, podbił do góry i rozhuśtany mors spadł dokładnie w środek głęboczka, po drugiej stronie rzeki. W wodzie zagotowało się – Jest! – krzyknął dziadek. Pod przeciwległym brzegiem, wysoko nad powierzchnię wody, wyskoczyła szamocząca się srebrna ryba. Z impetem runęła w odmęty rzeki i tylko po błyskawicznie przemieszczającej się żyłce, mogłem wywnioskować, że już próbuje się schronić za zakrętem.
Dziadek pobiegł za nią przez płyciznę i zatrzymał się dopiero po piersi w wodzie, na skraju głębiny i zatopionego drzewa, gdzie jeszcze przed chwilą miał nieudane spotkanie ze szczupakiem. Ryba długo nie dawała za wygraną. Z siłą parowozu parła pod zmurszały pień, a linka była już napięta do granic wytrzymałości. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Szczupak poddałby się już po chwili, a ta bestia dopiero zaczynała tracić formę. Dopiero po kilkunastu minutach podciągnął zdobycz pod nogi, chwycił ja w okolicach ogona i wytaszczył na brzeg. – To troć wędrowna – objaśnił zadyszany - Spływają tu z morza odbyć tarło. Byłoby ich dużo więcej, gdyby rybacy nie zastawiali sieciami ujścia rzeki. Przyglądałem się z zachwytem srebrnej rybie, upstrzonej czarnymi kropkami. Wyglądała na bite siedem kilogramów. To musiał być dobry sezon dla Dziadka, a szczęście zdecydowanie mu sprzyjało. W połowie września pochwalił mi się, przez telefon, dużo większą sztuką. Nie poprawiło mi to humoru podczas odrabiania zadań domowych z matmy. Jedynym pocieszeniem była myśl, że w przyszłe wakacje znowu pojadę do Dziadka.
Tekst ukazał się w miesięczniku Wiadomości Wędkarskie