Gorączkowy start
Grzesiek Rabczuk (pluszowy)
2011-04-03
Tym razem jednak musiałem naprawdę marnie wyglądać, bo nie zastanawiając się nawet przez chwilę, każe mi jechać do domu i się kurować. No dobra, mam więc trochę luzu przed korkami, więc to odpowiedni moment, by kupić nowe żyłki. Jadąc słucham prognozy - weekend ma być wiosenny, a ja ledwo żyję. Może mi przejdzie, łudzę się jeszcze i wchodząc do wędkarskiego zakładam optymistyczny plan B. Jeśli będzie marnie to ubiorę się ciepło i posiedzę chociaż godzinkę ze spławiczkiem. Tyle chyba dam rady. Kupuję więc żyłkę, zanętę, białe, pinkę i wracam do domu. Tu kolejna garść prochów i pod kołdrę - może przejdzie...
Sobotni poranek. Za oknem ponuro. Wszystko mnie boli. To ta znana Wam pewnie wszystkim odmiana grypy, która na pewnym etapie potrafi wręcz sparaliżować człowieka. Z trudem podnoszę się z łóżka i wychodzę na balkon. Rozglądam się, wciągam powietrze zapchanym nosem i czuję to, czuję ten ulotny moment. Moment, gdy ziemia zaczyna pachnieć, gdy drzewa wypuszczają pierwsze listki, gdy pojawiają się pierwsze owady... moment w którym trzeba być nad wodą, bo właśnie teraz zaczynają brać ryby. Wchodzę do domu i mówię Asi dokładnie to samo, co teraz Wam i wiecie co - Ona mnie rozumie, Ona wie co czuję i nie puka się w głowę widząc jak naciągam na siebie kolejne swetry mimo, że na termometrze już 17C. Nie robi zdziwionej miny, gdy sięgam po kije, a co robi - pyta czy zrobić mi kanapki na ryby.
Wyjeżdżam - zaczyna znowu padać. W sumie trudno nazwać to deszczem, ale jednak coś pada i nie jest przyjemne, zwłaszcza gdy człowiek ma ochotę posiedzieć na powietrzu. Gdy docieram nad rzekę, to padające coś zaczyna przypominać deszcz. Jak więc mam siedzieć nad spławikiem? Oczywiście mógłbym, gdybym był zdrowy, ale w obecnej sytuacji za kwadrans zmarznę i będę musiał wracać do domu, a ja tak nie chcę. Dziś jest ten dzień, kiedy trzeba być nad wodą najdłużej jak to możliwe. Co więc robię. Na te wszystkie swetry naciągam flyersa, a z obawy by nie przemókł wspieram go jeszcze płaszczem przeciwdeszczowym. Siedzieć nie zamierzam, sprawdziłem rano pogodę dla Wrocławia i wiem, że do południa przestanie. Przebiegnę się więc na razie ze spinningiem, a jak przestanie padać, posiedzę ze spławiczkiem, wybiorę nasłonecznione miejsce, wygrzeję się i będzie fajnie. Dam radę. Hehehe - napisał 'przebiegnę się' - to oczywiście kiepski żart, ledwo powłóczyłem nogami.
Wreszcie staję nad rzeką. Woda niska, w miarę przejrzysta i cicha. Pod nogami przepływa ciernik i już wiem co założę na agrafkę. Mam gdzieś woblerka malowanego na podobieństwo tej rybki - może zadziała. Przykucam i mocuję się chwilę z kotwiczkami woblerka, które splątały się z innymi, gdy nagle, gdzies pod drugim brzegiem słyszę porządne spławienie. Rozglądam się uważnie, ale spowijająca okolicę mgła na niewiele pozwala. Pewnie jakieś ptaszysko wodowało - myślę sobie, gdy słyszę kolejne spławienie, a chwilę potem widze jeszcze jedno. O pomyłce nie może być mowy, o wodujących ptakach też. To ryby i to wcale nie małe! A więc Odra w końcu ożyła! Wiedziałem, czułem przez skórę i przez zapchane nozdrza. Wiedziałem, że dziś to nastąpi i nie myliłem się. Przesuwam się spokojnie z prądem rzeki obławiając dokładnie każde miejsce. Powiem szczerze, że w tej chwili moja ślamazarność staje się też moim sprzymierzeńcem. Nie wykonuję gwałtownych ruchów, nie robię nieprzemyślanych kroków, nie hałasuję - jestem idealnym kleniowo-jaziowym myśliwym.
Przede mną mini główka - a właściwie kilka kamieni leżących przy brzegu i łamiących swoją obecnością nieskazitelną do tej pory równię powierzchni. Posyłam woblerka 10m dalej, robię kilka szybkich obrotów, by zanurzyć go odpowiednio i staję na chwilę. Cisza, następne dwa ślamazarne obroty i znowu staję - oczyma wyobraźni widzę jak wobler ociera się niemal o szczyt tej podwodnej mini główki. Cisza, więc kolejne dwa... wystarczyło pół i jest puknięcie. Zacinam i widzę błysk ryby. Wychodzi sama na powierzchnię, pokazuje się w całej okazałości i wypina. To jazik - taki ze 30 cm. A więc już tu są i juz chcą... Wiedziałem, że tak będzie :grin:
Gdy godzinę później w podobnym miejscu mam podobne branie, którego też nie zacinam, zaczynam uważniej przyglądać sie mojemu 'cierniczkowi'. Wszystkie kotwiczki wymieniłem zimą przy okazji robienia podlodowych blaszek, kiedy to zakupiłem ich niemal hurtowe ilości - więc tępa byc nie może i rzeczywiście łatwo wchodzi pod skórę. Może troszeczkę za mała, ale i z tym sobie poradzę. Znajduję komplecik kotwiczek dosłownie 2 mm szerszych i przekładam je do cierniczka. Oglądam go sobie wstawiając w nurcik i widzę, że nic się nie zmieniło -wciąż żwawo zamiata ogonkiem. Idę więc dalej. Dochodzę do miejsca, gdzie woda zwalnia wcinając się w brzeg. Wiem, że jest tu dołek i to całkiem przyzwoity. Pierwszy rzut wzdłuż brzegu, woblerek wchodzi we wsteczny nurt i w tym momencie czuje wyraźne puknięcie, ale znowu nie zacinam. Oglądam raz jeszcze woblerka i nie widząc absolutnie niczego, co by go dyskwalifikowało, obarczam wina za niepowodzenie maruderstwo ryb - tak najłatwiej ;)
Jeszcze kilka rzutów i tym razem mam puknięcie bardziej na środku dołka - to puknięcie jest już moje, a na cierniczka nabrał się okonek.
Gdy się pochyliłem, by go wypuścić, usłyszałem znowu takie samo jak rano spławienie. Tym razem jednak miało ono miejsce na środku mojego dołka! Niestety znów nie zdążyłem zobaczyć co to było, gdy spojrzałem, na wodzie pozostały jedynie kręgi. Rzucam więc pospiesznie mojego cierniczka w te kręgi i niemal od razu walnięcie. Zacinam, przez chwilę czuję żywy ciężar i zaraz potem luz. Tego już za wiele, cierniczek ma krechę, bo tyle zmarnowanych brań to stanowczo więcej niż przypadek, poza tym i tak jest tu już spalony. Zastanawiam się co by tu podać bliżej powierzchni... może Tiny. Zakładam tego czarnego z żółtym - kilka rzutów i nic. W tym czasie widzę następne spławienie na skraju dołka. Znów szybki przegląd pudełka. A może Brzula? Rok temu o tej porze był rewelacyjny, ale tamtego już nie mam, a te mniejsze jeszcze mi ryby nie dały. Trzeba spróbować, bo to ten czas. Zakładam czarnego Brzulka ze srebrnymi akcentami na bokach i bordowym brzuszkiem. Wiem, że Pawełek robił te woblerki pod specjalne zamówienie wzorując się na inwalidzie, którego mu wysłałem, ale skąd ten krwisty brzuszek?
Ciekawe o czym myślał nadając mu takie barwy. Pierwszy rzut badawczy pod nogami. Jest zdecydowanie tonący i bardzo agresywny. Kolejne spławienie - szybki rzut poniżej kręgów, dwa, może trzy obroty korbką i znowu taki sam potężny strzał. Tym razem hamulec odzywa się od razu a ryba prze na środek. Staje w nurcie, obraca się i zaczyna spływać. Omijam swój dołek i schodzę do wody poniżej, by mieć lepszy kontakt z rybą i by nie wpuścić jej tu z powrotem, bo dołek ma swoje niebezpieczne akcenty. Rybka w tym czasie schodzi z nurtem jeszcze kilkanaście metrów i staje. Próbuję ją podnieść - idzie dość łatwo. W końcu widzę jakiś cień pod wodą. W tym momencie robi ostatni zryw pokazując na powierzchni czarny ogon. No jasne - z takim impetem to oczywiście wali bolek. Szukam sobie miejsca do bezpiecznego podebrania ryby ręką, gdy ta szamoce się przy dnie. Staję w końcu pewnie na dwóch kamieniach i konczę zabawę. Spokojnie bez pośpiechu podprowadzam rybę do góry i w końcu ją widzę, a kopara opada chyba do lustra wody. To leszcz. Żyłka wystaje z pyska, a po woblerku ani śladu. Niby nie powinno mnie już nic zdziwić nad tą rzeką, bo w podobnych miejscach w większe od tego woblery waliły płocie, krąpie... ale jednak leszcz i to niemal spod powierzchni wody...
No nic, robię fotkę, bo przecież inaczej nikt mi nie uwierzy :grin: i wracam do dołka. Kolejny rzut i znowu taki sam strzał. Tym razem wiem z kim mam do czynienia. Nie patyczkuję się więc i przytrzymuję palcem szpulę. Ryba wygina kij i jak na smyczy wychodzi na powierzchnię, gdzie przewala się na bok i... odpływa wolna.
Miejsce spalone, trzeba poszukać innego, ale coś mi nie pasuje. Gorąco. Nie zauważyłem nawet kiedy przestało padać i zrobiło się naprawdę ciepło. Jestem cały mokry. Pod tymi wszystkimi swetrami opiętymi na wierzchu nieprzepuszczającym powietrza płaszczem, cały paracetamol brany przez ostatnie dni garściami we wszystkich chyba możliwych odmianach, teraz zaczął ze mnie wychodzić. Muszę się przebrać, uzupełnić płyny... może coś zjeść. Wracam do samochodu, zdejmuję z siebie większość ciuchów, jem kanapeczki Asi i wracam tam, gdzie skończyłem.
Następne branie mam w bardzo podobnym miejscu. Też na Brzulka, tyle, że odrobinkę większego i już nie z tak krwistym brzuszkiem. To był okoń taki na +30.
Po tym okonku zacząłem się mocno zastanawiać, czy aby na pewno jest sens wmawiać sobie, że poluję na klenio-jazie, skoro poza jednym incydentem na początku, współpracują ze mną inne ryby. A skoro okonie mają ochotę i to te nie najmniejsze, to warto skupić się na nich. Po tych jakże mądrych dyskusjach z samym sobą zmieniłem koncepcję. Postanowiłem wrócić tam skąd zacząłem i jeszcze raz, tym razem okoniową przynęta obłowić te dołki. Na agrafce zameldowało się więc perłowo kopytko. Pierwszy okonek był niewielki, następny znów +30, następny prawie 30, następny trochę mniej prawie i jeszcze jeden i gdy zaczęło się ściemniać postanowiłem odpuścić im na dzisiaj. Stałem nad rzeką i wpatrując się w wodę składałem kij, gdy przypomniałem sobie, że jestem chory. Jestem?! Ależ skąd, co najwyżej byłem. Nos się sam odetkał, głowa przestała boleć, a i chodzenie przestało sprawiać ból. Jedynie drapanie w gardle wciąż pozostało, ale czymże ono jest w porównaniu z tym wszystkim co pętało moje ruchy kilka godzin wcześniej, gdy wychodziłem z domu. To po prostu cud. Żadne Cholisepty, żadne Gripeksy, żadne Aspiriny - nawet C, nie są w stanie pomóc wędkarzowi tak, jak dzień pełen wrażeń, spędzony nad wodą :grin:
Pozdrawiam