Historia pewnego karpia
Marcin Tomana (pikemeister)
2009-02-24
Ale do rzeczy. Przez dwa tygodnie naszego pobytu nad jeziorem nie miałem brania karpia na moje zestawy. Łowiłem na ziemniaki, bo nie mam przekonania do kulek proteinowych. Także zestawy były inne niż te, których używają prawdziwi karpiarze. W sumie to mieliśmy wędki karpiowe i kołowrotki, ale montaż zestawu się troszkę różnił. Używaliśmy spławików 8-10g, żyłka 0,30mm, przypon z żyłki 0,28mm, hak karpiowy bez włosa. Przedostatniego dnia pobytu nad jeziorem postanowiliśmy z Leszkiem opracować 0,7 na pomoście aby miło zakończyć nasz obóz. Ja schodziłem z linowego stanowiska i odniosłem linowe wędki do obozu , po czym przyszedłem na pomost. Kolega zapytał, dlaczego nie zabrałem żadnej karpiówki.
Odpowiedziałem trochę zrezygnowanym głosem, że to już chyba nie ma sensu i Twoje dwie wędki wystarczą. Po krótkiej namowie przyniosłem jedną wędkę, założyłem świetlik, ziemniaka i do wody. Flaszeczka nam się skończyła, ja zmęczony już obozem zaczynałem przysypiać na pomoście. Nagle Leszek zawołał, że mój spławik leży. Szybko się ocknąłem, gdy złapałem wędkę, to spławika już nie było. Zacięcie i zaczęła się zabawa, na którą czekałem 2 tygodnie. Ryba odjeżdżała raz daleko na wodę, raz w trzciny. Nie mogłem jej zatrzymać na początku. W trzcinach opadła trochę z sił.
Po ok. 15 minutach przy pomoście pokazał się niezły karpik. Po kilku próbach podebrania – udało się. Ważymy karpia w sklepie, waga pokazuje równo 7 kilogramów. Nie jest on może rekordowy, ale jak dla mnie (karpiarza amatora), to naprawdę spory. Następnego dnia (ostatniego wieczoru nad jeziorem) złowiłem jeszcze jednego karpia mniejszego – 3,90 kg na zestaw linowy, na kukurydzę, ale to już troszkę inna historia.
Mój przypadek pokazuje, że zawsze należy wierzyć do końca w udany połów i nie poddawać się za wcześnie. Dziękuję Leszkowi za to, że mnie namówił żebym poszedł po wędkę.