Incydent
użytkownik 97760
2016-03-09
Zimno, twardo, niewygodnie.
- dość tego! Czas wstawać! - wymamrotałem i na wpół przytomny wyjrzałem z namiotu. Nadbużańska okolica przywitała mnie z całym swym urokiem, wdziękiem i entuzjazmem. Drugi brzeg rzeki spowijała tańcząca w promieniach słońca mgła. Biało-mleczne kłęby pary unosiły się, opadały, wirowały a to wszystko z niecodzienną gracją, w sobie tylko znanym rytmie i porządku. Wstałem na baczność, rozprostowałem kości przeciągając się niczym kot, na kaflowym piecu u babci. Przed sobą miałem leniwie płynące wody Bugu za sobą las a po lewej, rozciągające się po horyzont pastwiska, urozmaicone tu i ówdzie niewielkimi kępami drzew. Namiot i cały biwak stał skryty w głębokim cieniu liściastych drzew.
- no kolego, to trzeci dzień prawdziwej, wędkarskiej uczty – skwitowałem w myślach. Tak w istocie było. Witał mnie trzeci dzień pod znakiem wędkarstwa, ciszy, spokoju i niezapomnianej przygody, którą to do końca zamierzałem odkryć. Naciągnąłem na zmarznięte stopy, przemoczone od rosy, zimne trampki i ruszyłem przed siebie. Kroki stawiałem wolno chłonąc z gęstej trawy olbrzymie ilości rosy. Ta zdobiła okolicę, otulając dosłownie wszystko, srebrnymi kropelkami. Przeciwległy brzeg był tak piękny tego ranka. Wspomniana mgła unosząc się i falując raz po raz odkrywała zroszone trawy, mieniące się tysiącem odcieni bieli w porannym słońcu. Mgła ewidentnie flirtowała ze słońcem. Odkrywała okolicę by po chwili zasłonić i zmusić do czekania. Czekałem więc, dla takich chwil warto. Chłód nie był dokuczliwy. Wręcz przeciwnie, czerpałem z niego przyjemność wiedząc, że ten dzień też będzie bardzo upalny.
- trzeba złowić dziś sandacza i to koniecznie – pomyślałem. Narzuciłem na siebie kamizelkę wyposażoną w asortyment spinningowy, do ręki wziąłem wędkę i udałem się w górę rzeki. Z zadowoleniem pokonywałem zwalone drzewa i wysokie klify na zewnętrznym jej zakręcie. Teren był naprawdę trudny do wędkowania. W wodzie leżały konary drzew, brzeg także dość gęsto nimi usłany a to wszystko oglądałem z kilkumetrowego klifu.
"Gdzie patyki tam wyniki" – znacie to? Pewnie, że znacie a więc wyobrażacie sobie co mogło na mnie czekać. Gdzie tylko się dało, posyłałem woblerka lub gumę, penetrując wolne od konarów skrawki rzeki. Uszedłem kilkadziesiąt metrów mając wrażenie, że z każdym kolejnym woda jest trudniejsza, bardziej tajemnicza i tym samym ciekawsza.
- jeszcze kilka rzutów i wracam na śniadanie do obozu – zaplanowałem. Wtem poczułem mocne szarpnięcie i luz.
- zerwało plećkę czy jakie licho? - nic z tych rzeczy. Ryba ewidentnie murowała do brzegu chowając się w jamach i konarach drzew.
- to nie będzie proste – skwitowałem z radością. Podjąłem próby pompowania i przygoda rozpoczęła się na dobre. „Lokomotywa” zaczęła odjeżdżać w górę a więc czas na spacer. Nie było szans zatrzymać bestii. Prowadziła mnie jak chciała, czasem tylko zwalniała dając mi pokonać kolejne zwalone drzewo. Dowędrowałem, nieustannie pompując, do olbrzymiego drzewa opadającego w poprzek klifu aż do samej wody. Ryba poszła dołem a ja zostałem po niewłaściwej stronie. Linka oparła się o gałęzie. Jedynym sposobem jaki przyszedł mi do głowy było wejście na drzewo, wiszące nad wodą i przełożenie plecionki za gałęziami. Zadanie nie było proste. Czułem jak ryba kradnie kolejne metry a ja nie mogłem za nią ruszyć. Wdrapałem się na pień i ostrożnie zacząłem się przesuwać w stronę środka rzeki. To wszystko jakieś 4 metry nad wodą a na końcu linki szalejący potwór. Spociłem się mimo tego, że ranek wciąż był chłodny. Tak się zająłem operowaniem wędką wśród gałęzi, że straciłem równowagę i wypuściłem wędkę. Odruchowo chwyciłem się jednej gałęzi ale ta pękła i poczułem, że spadam. Z przerażenia zacisnąłem oczy i zęby oczekując na kontakt z wartką wodą. To się nie wydarzyło, zaczepiłem się kieszenią spodni o sęk i zawisłem nieporadnie głową do dołu.
- psia krew! - zakląłem siarczyście. Nie bardzo umiałem sobie poradzić w zaistniałej sytuacji. Nie mogłem chwycić gałęzi, o którą się zaczepiłem a wisiałem jakieś 1,5 metra nad wodą. Wołanie o pomoc na nic się zda bo byłem na totalnym odludziu, zdjąć spodnie i wpaść do wody, w której są konary też mi się nie uśmiechało. Zdjąłem kamizelkę i rzuciłem w stronę brzegu. Nagle poczułem ukłucie w plecy, potem drugie i trzecie. Spostrzegłem, że z dziury w klifie wyroiły się osy. Zaczęły mnie kąsać a ja wpadłem w totalną panikę. Zacząłem się szarpać, kląć, miotać i znowu kląć. W ferworze spodnie się uwolniły a ja wpadając do rzeki uderzyłem potylicą o podwodną gałąź......
Po chwili oprzytomniałem leżąc głową w dół na stromym klifie. Bolała mnie głowa, którą zdobił olbrzymi guz na jej tyle. Poczułem także, że piecze mnie lewa strona. Obejrzałem się po sobie i dochodząc do siebie stwierdziłem, że mam cały czerwony bok.
- jak to się do cholery mogło stać? - usiłowałem sobie przypomnieć incydent. Na marne! nie pamiętam!
- zaraz, zaraz jak ja się w ogóle znalazłem na brzegu? Dodatkowo w takiej pozycji? - darmo szukałem odpowiedzi. Spojrzałem w prawo a obok mnie leżała wędka. Pytań coraz więcej a odpowiedzi brak, za cholerę nie pamiętam. Nogi miałem jakieś odrętwiałe.
- cóż ten bok mnie tak piecze? Cholera, wygląda jak poparzony ale od czego? Przecież nie od wody? Może to te osy? - prowadziłem polemikę sam ze sobą. Rozejrzałem się dookoła raz jeszcze. Coś nie dawało mi spokoju. Ranek się jakoś zmienił. Spojrzałem na drugi brzeg i zdrętwiałem cały.
- słońce! Cholera jasna, słońce! Co ono tam robi? - przed zdarzeniem miałem je za plecami. Stało się jasne, że przeleżałem nieprzytomny niemal cały dzień. Bok mnie piekł bo spaliło go intensywne słońce i te drętwe nogi, to dlatego, że były w górze cały dzień. Tysiące myśli przebiegło mi przez głowę. W pośpiechu spakowałem rzeczy, nawet do końca nie pamiętam jakim cudem udało mi się tak szybko zwinąć namiot złożyć wędki i zapakować do samochodu. Pamiętam tylko, że w aucie poczułem się bezpiecznie. Powróciły pytania. Czy ktoś mnie wywlókł z tej wody i tak zostawił obok kładąc wędkę? Ale czy ktoś zostawiłby nieprzytomnego człowieka i odszedł? Czy ja temu komuś zawdzięczam życie? Czy mam być zły, że mnie nie zabrał? A może nikt mnie nie wyjął? Może ja sam nieświadomy tego co się dzieje wygramoliłem się na brzeg? Tylko skąd ta wędka?
Nie wiem!