Jak to często ze spiningiem bywa
Kamil Lukasczyk (zorro)
2010-02-22
Otwieramy chlebak a tam... 3 piętki i to do tego z piątku... a mamy niedziele... I znów nie planowany podjazd pod piekarnie, i kolejne minuty opóźnienia na łowisku. Wsunąwszy piętki, popijając gorącą kawę, zaczyna do nas dochodzić fakt, iż właśnie wybieramy sie na ryby, i to może wlaśnie dziś uda nam sie spotkać z rybą życia. Zalewamy kawe w termosie, i podążamy czym prędzej do naszego 'wędkarskiego' haremu... są tam i delikatne jak skóra niemowlęcia wklejanki, sztywne niczym kije bejzbolowe, sandaczowe 'pałki', są też i paraboliczne wędeczki, które gną sie pięknie przy holu nawet najmniejszego pstrąga.
Podjąwszy decyzje, które z naszych cacuszek wziąść na dzisiejszą wyprawę, zaglądamy do torby z pudełkami. Jest ich kilka, a nawet kilkanaście...hmmm... ale gdzie są wolframy... szukamy po całej reszcie akcesoriów, aż w końcu znajdujemy jeden drut z ostatniego wędkowania, który od niechcenia włożyliśmy do kieszeni kamizelki. Jakie przynęty zabrać...hmmm aaa wezmę wszystie. I tak oto przygotowani i uzbrojeni po zęby podążamy czym prędzej do naszego wozu. Na szczęście balast w postaci wędki oraz torby nie zajmuje sporo miejsca więc bez problemu mieści sie w naszej - jakże leciwej - ale zarazem najwspanialszej na świecie bryki. Pogoda zapowiada sie obiecująco. Jak łatwo sie domyślić, rezygnujemy z wizyty w pikarni, bo przecież teraz każda minuta sie liczy, a już świta... jedziemy powoli, ponieważ jak na zlość jedna z żarówek w przednich reflektorach od mówiła współpracy, i jedziemy na czuja.
Zapalamy radyjko z ulubionymi przebojami, lecz niedługo sie nimi cieszymy gdyż większość drogi do lowiska biegnie przez pola i lasy, a tam fale jakoś dziwnie omijają nasz samochód:) Wkońcu docieramy, pełni optymizmu wychodzimy z samochodu, rozprostowując kości oceniamy sytuacje - pierwszy rzut oka na łowisko. Wypalamy papierosa. Kierujemy sie w kierunku bagażnika by zmienić nasze obuwie na wodery. Otwieramy a tam...echo.... $%^#%@#$% kilka słów z łaciny, obniża nieco nam ciśnienie które gwałtownie skoczyło. Damy rade, w myślach mówiąc ' już nie jednego siedemdziesiątaka wyciągnołem z brzegu...' .
Rozkladamy kijaszek, zakladamy naszego kilera i czym predzej podążamy na pomost od którego zamierzamy zacząć wędkowanie. Woda głęboka, dno gwaltownie opada na wysokości pomostu, więc zakladamy glęboko schodzącego woblera firmy 'x' który kosztowal nas tyle co 3 paczki papierosów... pierwszy rzut, i nic. Drugi – to samo, za trzecim - BUM!!! coś jest! po chwili w bezruchu stwierdzamy ze to zaczep... siegamy do torby po odczepiacz, a tam - nici... kolejne próby uwolnienia przynety kończą sie fiaskiem...muszę żucić to palenie - oznajmiamy, siegając po kolejnego papierosa... Idziemy dalej. Przedzierając sie przez chaszcza docieramy do miejscówki która już nieraz obdarowywała nas pięknymi zdobyczami. A tam, 3 namioty wielkości tych które rozkładane sa na festynach, las wędek, i zero miejsca na oddanie jakiegokolwiek rzutu. Karpiarze. Łyk kawy i Idziemy dalej.
Dochodzimy do miejsca, którego obłowić z brzegu, po prostu sie nie da. Jak to nie da, jak da??? Brzeg porośniety niską trawą z ostranżynami, wystające trzciny na około metr ponad powierzchnie wody, i wydeptana scieżka w nich, aby w woderach móc sie przedostać na otwartą wodę. W myślach mówimy sobie - 'jak mag gaiwer umial z puszki zrobić bombe, to ja i tutaj wyciągne szczupaka...' Jak nie trudno sie domyślić najtańsza blacha leci na otwartą wodę, nad trzcinami. Wpada do wody, a my czym prędzej ściagamy ją bez wiary w jakiekolwiek powodzenie, a wtem - BRANIE!!! I to jakie!!! ryba poprostu eksplodowała wraz z blachą na pół metra nad wodę. To ogromny szczupak!!! Nogi momentalnie zrobily nam sie miękkie, kolana sie ugieły a wszystko toczyło sie tak szybko.
Ryba zrobiła odjazd w lewo, później w prawo i zaparkowała w trzcinach przed nami około 4-5m... pełni desperacji ściągamy bez pomocy rąk buty i powoli wlazimy do wody pełnej trzcin. Niestety, przy okazji, dajemy rybie trochę luzu iii... #^$#%&&$## wiadomo o co chodzi... Ubieramy załamani nasze buty, mokre skarpety poleciały do opodal stojacego kosza,łyk kawy, i idziemy dalej... Dlaczego właśnie dziś, ile on mial, jakbym miał wodery byl by mój... i tak dochodzimy do miejsca w którym opodal stal zaparkowany nasz samochód. Otatnie rzuty rozpaczy i zbieramy manatki. Wtem - delikatne pukniecie, później drugie, tniemy na wyczucie - i coś siedzi! Hol raczej szybki i silowy, a naszym oczom ukazuje sie pięknie wybarwiony okoń. Nasze morale nieco wzrastają.
Kolejny rzut i kolejna ryba trzepocze sie na drugim końcu zestawu, i tak przez parę naście minut. Robimy kilka fotek, po czym cisza, ani na blaszke, ani na malego twisterka, na nic. Składamy więc wędkę, dopijamy resztę kawy wspominając ten jakże dramatyczny dla nas hol. Niby zawiedzeni,głodni, niewyspani, a zarazem mile zaskoczeni pienymi braniami garbusów wsiadamy do naszego samochodu, by móc w domu pomyśleć nad tym co zrobiliśmy żle a co tak naprawde w wędkarstwie jest najpiękniejsze. Bo nie ryby, nie kilogramy sie liczą, a godziny spędzone na obcowaniu z naturą ciągną nas w te urocze miejsca zwanymi potocznie ' wodami'.
Mam na dzięję ze przypadnie Wam do gustu ta krótka historyjka, iż myślę, że niemal każdy z nas przeżyl nie jednokrotnie takie sytuacje:) Przepraszam za ewentualne błędy - jak zresztą zawsze.
'Wodom' cześć!!!