Jak uwolnić zestaw gruntowy
Tomasz Sidor (v-free)
2009-10-06
Za każdym razem kiedy rwę woblera lub gumę na zaczepie, klnę w żywy kamień i mam dość całej tej zabawy w wędkowanie. Jednak po chwili dochodzę do siebie i uboższy o kilka złotych i wypatrzoną od dawna przynętę w sklepie idę dalej w poszukiwaniu lepszego miejsca, łowniejszego… bezpieczniejszego. Jednak żal pozostaje, bo kilka metrów ode mnie w mętnej wodzie na jakimś krzaku lub badylu wisi moja nowiusieńka obrotówka lub wobler. Chwilę się zastanawiam co by tu zrobić by ją odzyskać i jak zawsze rozważam włażenie do wody po pas, a nawet zanurkowanie. Jednak te kilka metrów wodnej niezbadanej otchłani powstrzymuje mnie i musze pozostawić naturze moje małe cacko.
I tak od lat, co wyprawa to straty, straty i jeszcze raz straty. Jeszcze żeby te rybole brały, a tu czasem jakiś okonek lub ledwo wymiarowy szczupal na pocieszenie. Heh, myślę sobie taki to los spinningisty, że wnerwi się więcej i wyda więcej, niż tych ryb nałapie. Bywało i tak, że w wodzie zostawiałem ostatnie wirki i wobki i do domu wracałem o kiju zły na cały świat i wszystkich w koło z przekonaniem graniczącym o paranoję, że jakiś zły duch czyha nad wodą, by pokierować mnie tam gdzie są same zaczepy, a nie ryby. Pewnego dnia wściekły wróciłem do domu, bo zostawiłem w jeziorku ostatnie trzy meppsy, na które wydałem ostatnie pieniądze.
Narzeczona postawiła rosół na stole, a jej milcząca twarz i zdegustowany wzrok mówił sam za siebie co sądzi o tych moich wyprawach. Jadłem w zamyśleniu wpatrując się w leżącą na stole obrotówkę z niższej półki, dumając co tu zrobić, by przedłużyć sobie rękę do takiego zaczepu. I wtem jakby mnie olśniło. Rzuciłem łyżką w talerz i pobiegłem do łazienki po młotek. W skrzynce wygrzebałem ten z rozwidleniem do wyciągania gwoździ i w podskokach wróciłem do pokoju. Narzeczona stanęła nagle i pyta co się stało, a ja jej na to, że chyba właśnie znalazłem rozwiązanie na te zaczepy. Chwyciłem obrotówkę ze stołu i jednym ruchem umieściłem pętelkę jej drucika w rozwidleniu młotka. Patrz, powiedziałem podjarany podtykając jej to pod nos. Spojrzała niemal robiąc zeza i widać było, że nie załapała. Zobacz, mówię, wystarczy to wcięcie zrobić w kawałku blachy i mam odczepiacz!!!
Przez kilkanaście minut szalałem po mieszkaniu w poszukiwaniu odpowiedniego materiału na odczepiacz. W narzędziach wynalazłem jakiś kawałek rurki po zaokiennej antenie. Uciąłem go skośnie, zagiąłem odpowiednio i w tym zagięciu wyciąłem trójkącik. Potem te rurkę założyłem na kawałek żyłki dowiązanej do obrotówki, którą zaczepiłem na krześle. Pozwoliłem rurce zjechać do wirówki i okazało się, że chcąc ją cofnąć, wycięcie w rurce mocno zakleszczyło się na pętelce drucika przynęty. Wiedziałem, że mam patent. Po kilkunastu minutach miałem w głowie już odpowiedni kształt i formę odczepiacza, który potem narysowałem na kartce. Miałem nieprzespaną noc, bo rozmyślałem jak go wykonać. Następnego dnia postanowiłem udać się do ślusarza. Ten obejrzał rysunek kilka razy pytając co to ma być.
Oczywiście nie powiedziałem tylko zleciłem wykonanie prototypu. Na drugi dzień był gotowy. Za robotę nie wziął wiele, ale i tak zapłaciłbym ile by chciał. Wracając do domu z warsztatu międliłem w ręce kawałek elegancko wyciętej blachy przypominającej płozę narciarską z trójkątnym wycięciem na nosku i ładnym kółkiem z tyłu. W domu psiknąłem moje cudo lakierem w sprayu i po godzinie byłem z wędką i swoim odczepiaczem nad stawikiem w samym sercu Warszawy. Przechodzący ludzie patrzyli na mnie jak na wariata widząc jak zarzucam błystkę w wodę gdzie nie ma ryb. Ale mnie chodziło o rurę doprowadzająca wodę do fontanny na środku stawu. Chciałem o nią zaczepić wirówkę, by przekonać się czy to zadziała.
Po którymś rzucie blacha wreszcie się zaczepiła. Wyjąłem odczepiacz z przygotowaną linką i posłałem go po żyłce ku miejscu gdzie się zaczepiła blacha. Odczepiacz schodził powoli, ale dotarł do zaczepu. Teraz napiąłem wolną ręką linkę i mocno pociągnąłem do siebie. Zaczep puścił. Kołowrotkiem skręciłem wszystko do brzegu i szczęśliwy z udanego odczepienia zwinąłem majdan i wróciłem jak na skrzydłach do domu. Narzeczona po powrocie z pracy uznała, że wreszcie trochę zaoszczędzimy kasy na inne przyjemności ja zaś odtąd z przyjemnością latałem kiedy mogłem na ryby, a z biegiem czasu uzbierałem dziesiątki fajnych woblerów, wahadłówek i obrotówek, które służą mi od lat.
Czasem w nurcie gdzie odczepiacz nie da rady dojść zostawiam gumę czy inną blachę, ale nawet nie robi to na mnie wrażenia biorąc pod uwagę ilość jaką zaoszczędziłem przez te wszystkie lata. Wkrótce potem udoskonaliłem swój odczepiacz do wersji ze stalowego pręta i tak od kilkunastu lat nie znam uczucia jakie towarzyszyło mi kiedyś gdy wracałem do domu o kiju i w dodatku stratny o kilka przynęt.