Jedno odprowadzenie
Marek Dębicki (marek-debicki)
2012-11-18
Trochę napalony ostatnim spinningowym wypadem, dodatkowo zmotywowany sprzyjającą prognozą pogody, przybywam w sobotni poranek ponownie na stanicę nad naszym jeziorem. Cztery rybki w kalendarzu brań, zapowiadany wiatr południowy i temperatura około siedmiu stopni, wydawało się, że lepiej być już nie może. Jednak jak niejednokrotnie już się okazywało i tym razem w praktyce, wszystkie prognozy zawiodły.
Przywitał nas wschodni wiatr i zimna mgła przemieszczająca się nisko nad pofalowana powierzchnią jeziora. Surowe warunki atmosferyczne spowodowały, że cieszyliśmy się, iż posiadaliśmy przy sobie ciepłe czapki i rękawiczki oraz solidny termos z herbatą. Wschodnia zatoka jest jak uśpiona dlatego ruszamy na miejscówkę w rejonie plaży, gdzie tydzień temu widzieliśmy drobnicę przemieszczającą się w przybrzeżnym pasie na głębokości półtorej metra. Tym razem spotykamy totalną ciszę. Po krótkiej przerwie, ruszamy pod zachodni brzeg na okoniową miejscówkę. Podczas dopływu na chwilę nawet ukazuje się słoneczko, ale tylko na chwilę, gdyż szybko zostaje przysłonięte pasem niskich chmur i narastającej mgły. Trzy godziny, trzy miejscówki i wracamy pokonani, ale z płucami pełnymi rześkiego powietrza i ogorzałymi twarzami.
Wieczorem już w domu zastanawiam się, co robić w niedzielę, po odwiezieniu małżonki do pracy. Przecież nie wrócę do łóżka. Wykonuję więc szybki telefon do Ryszarda i w ten sposób niedzielę rano ponownie jesteśmy nad jeziorem. Ja na to mówię „hobby”, lecz moja żona ma na to zgoła inne i niekoniecznie cenzuralne określenie, aczkolwiek jest całkiem ułożoną kobietą.
Cel mamy jeden, szukamy okoni. Po dotarciu w wybrany rejon, odkładam wiosła wzdłuż ławki i na lekkim ślizgu katamaranu lustrujemy przybrzeżne pasy roślinności w poszukiwaniu drobnicy i żerujących okoni. Na pierwszym napływie ani żywej duszy, więc przemieszczamy się na kolejną miejscówkę. Mieliśmy wędkarskiego nosa. Pluskająca się drobnica i pojedyncze jej rozpryski, o to nam chodziło. Przez nasze myśli przebiegają tylko jedne marzenia. Potężne garbusy, dużo garbusów i jeszcze raz garbusy. Zielone, pięknie wybarwione, z tak charakterystycznymi poprzecznymi pręgami i jeszcze piękniejszą podniesioną płetwą grzbietową. Po prostu nasze myśli nie dopuszczają innej alternatywy jak niezliczone ilości brań, tego pięknego drapieżnika.
Przez pierwszą godzinę, podczas której między czasie, wykonujemy dwa przemieszczenia za spławiającą się drobnicą, różnymi przynętami wykonujemy niezliczone ilości rzutów. Z każdą upływającą minutą wędkowania zaczynamy się zastanawiać, co jest nie tak? Dlaczego nie mamy brań? W pewnej chwili Ryszard zakłada grubaśnego, czerwonego twistera z białym ogonem. Ja wykonuję rzuty pod trzciny, a Kolega posyła przynętę wzdłuż stoku. W pewnej chwili z monotonii, potęgowanej setkami rzutów wyrywa mnie okrzyk Ryszarda. Kurcze pieczone, ale wielki! Szybki rzut wzrokiem w lewo, a tuż za przynętą, zaraz przy pływaku katamaranu podążają najpierw wielkie oczy, a później pasiasty grzbiet drapieżnika. Prawie jednocześnie podniesionym głosem wołamy „ale sztuka” i w tym momencie prawie czterdziestka znika pod katamaranem, zanurzając się w przezroczystą, chłodną otchłań jeziora.
W tym momencie nie będę opisywał, co jeszcze wyczynialiśmy i ile przynęt zmieniliśmy, aby ten okazały pasiak, chociaż przybliżył się do naszej łodzi. Ta sytuacja jednak spowodowała, że pełni nadziei powrócimy tu jeszcze nie jeden raz.