Jesienny wyjazd nad Jezioro Zyzdrój 2013

/ 6 komentarzy / 48 zdjęć


Na stronie koła pojawiło się zaproszenie na dwudniowe zawody wyjazdowe, które rozegrane zostaną na jeziorze Zyzdrój Mały w dniach 14-15.09.2013. Choć czas pędzi i coraz mniej wolnych chwil zostaje, to trzeba skorzystać z okazji. Mazury bywają tak piękne o tej porze, a ryby czasami czując zimę za pasem szukają jedzenia i przez to stają łatwym łupem dla doświadczonych wędkarzy.

W końcu nadchodzi piątek, to nic, że tym razem przypada trzynastego. Na pewno będzie dobrze. Po powrocie z pracy kończę pakowanie i jadę na miejsce zbiórki. Nie jestem pierwszy, ale i po mnie jeszcze pojawia się kilku kolegów. Witam się z uczestnikami wyprawy. Witam kierowcę, pana Jana, który towarzyszy nam nie pierwszy raz. Pogoda pochmurna, ale jest ciepło. Na razie jedynym problemem wydaje się jak wyjechać z Warszawy. Przecież w stolicy trwa akcja protestacyjna i niektóre trasy są zamknięte, a przez to zwykły piątkowy korek rozrasta się do monstrualnych rozmiarów. Prezes Darek sprawdza listę i daje znak do odjazdu. Przy wyjeździe z Ursynowa mijamy stojący w kierunku mostu Siekierkowskiego sznur samochodów. Tradycyjnie wybiera trasę przez Aleje Niepodległości do mostu północnego i dalej przez Legionowo nad Zalew Zegrzyński. Autobus z trudem pokonuje zatłoczone ulice, a w środku rozpoczynają się towarzyskie rozmowy. Pierwszy postój wypada jeszcze w granicach Warszawy, jednak mamy za sobą półtorej godziny jazdy. Po zjechaniu na boczną drogę licznie odwiedzamy przydrożny lasek, a palacze łapią dym z prawdziwego papierosa. Po chwili ruszamy dalej, ale nasz elektroniczny nawigator prowadzi autobus w osiedlową uliczkę. Zaproszenia do skrętu w prawo są mało przekonujące, gdyż są to zabłocone drogi gruntowe. Jedziemy ufni do przodu, aż tu niemiła niespodzianka. Kończy się asfalt i wjeżdżamy w las. Trzeba podjąć decyzję. Odwrót. Łatwo powiedzieć, ale autobus musi mieć miejsce do zawrócenia, a w lesie tyle drzew. W końcu dwóch chętnych wychodzi z autobusu i nawiguje kierowcę w tym trudnym momencie. Jak na złość zaczyna padać deszcz. Po chwili wyjeżdżamy z lasu i wracamy na główna trasę. Warszawa poza nami, a przed nami korek na obwodnicy Legionowa. Autokar gna z zawrotną prędkością przez Legionowo i Zegrze. Trzeba zrobić krótki postój. Ruszamy dalej trochę szybciej, bo droga wokół Serocka lepsza. Jeszcze do Pułtuska nie możemy się rozpędzić, bo w tym dniu wielu Warszawiaków jedzie obejrzeć Rajd Polski. Po wyjeździe z Pułtuska nasz kierowca robi nagły zwrot w lewo w kierunku Szczytna. Na nic zdają się krzyki, że mamy jechać prosto do Ostrołęki. Zaletą drogi jest mały ruch. Okazuje się, że na pytanie „dokąd jedziemy” pan Jan dostał informację „do Szczytna”. I taki kierunek wbił do swojej nawigacji. Z perspektywy Warszawy zarówno Szczytno jak i Spychowo to przecież Mazury, woda i ryby. Ale dla nas jadących do Ośrodka na Cyplu, te parę kilometrów robiło różnicę. Na przodzie autokaru wybucha dyskusja, jak teraz jechać. Jest koncepcja wracamy i jedziemy do Ostrołęki. W drugą stronę pada też pomysł, jedziemy do Szczytna i tam kierujemy się do Spychowa. W końcu zostaje zawarty kompromis, jedziemy do przodu tak aby przed Kadzidłem połączyć się z trasą z Ostrołęki. Tył autobusu jest już tak rozbawiony, że kierunek jazdy nie jest najważniejszym problemem. Tym za to staje się potrzeba odwiedzenia stacji. Prawdziwy postój wymusza jednak tachograf, bo kierowca musi mieć dłuższą przerwę. Stajemy na stacji w Kadzidle (to już Mazury). Głodny autobus wykupuje cały zapas piekących się kiełbasek, a niektórzy muszą czekać aż nowe kiełbaski upieką się. Tym razem tematem rozmów staje się pogoda i lejący coraz mocniej deszcz. Na szczęście pan Jan w ramach rewanżu za wybór trasy podjeżdża autokarem pod dach i daje wysiąść ludziom. Potem odjeżdża na miejsce postojowe i sam biegnie do nas w strugach deszczu. W czasie drogi zostają podane numerki domków. Z rozmów z osobami, które przyjechały wcześniej swoimi samochodami dowiadujemy się, że trochę szczupaków udało się złowić. Jednak większość z nich nie miała wymaganych 50 cm. Z tyłu autobusu zaczyna dobiegać śpiew kibiców Legii. Prezes Darek wkracza szybko do akcji, prosząc, aby śpiew, jeżeli musi być, to był taki, aby nie obrażał niczyich uczuć. A najlepiej, aby były to piosenki wędkarskie. O dziwo ekipa kibiców Legii zamilkła, posłuchała prośby Darka. Za chwilę już wiem, czemu nie podjęła dalszych śpiewów. Stanie nad wodą i czekanie na branie ryby to zawsze chwila spokoju i zadumy. I dlatego nie ma piosenek wędkarskich. Może trzeba ogłosić jakiś konkurs na najlepszą piosenkę wędkarską. Jeszcze jeden krótki postój i mijamy Spychowo. Cień Juranda i Danusi przeleciał przez autobus, albo to tylko chrapanie zmęczonych wędkarzy. Jesteśmy na miejscu. Wysiadam z autobusu, deszcz pada tak, że widać tylko na parę metrów. Wyjmuję rzeczy z bagażnika, pobieram klucz do domku i wyruszam w poszukiwaniu numeru 30. Po paru minutach błądzenia po ciemku, w okularach zalewanych wodą spotykam ekipę z mojego domku. Też szukają suchego miejsca. Po paru podejściach, decyduję się zostawić bagaże pod dachem innego domku i ruszam, aby w końcu znaleźć swoje miejsce. Tym razem udaje się, ale koledzy byli szybsi i wysłali już po mnie ekipę poszukiwawczą. Otwieram drzwi domku i wpuszczam cała ekipę do środka. Są to Piotr zwany Słoniem, Piotr zwany Dzikiem i Sylwek. Ponieważ w domku pojawia także Darek, znany jako Mamrot, a z autobusu wiem, że miał jeszcze z nami spać kierowca, lekko zaniepokojony zadaję pytanie o skład naszego domku. Okazuje się, że Darek jeszcze szuka swojego miejsca, a kierowca został zastąpiony Piotrem Dzikiem. Za chwilę zjawia się ekipa poszukiwaczy Darka i Mamrot zostaje zabrany do swojego domku. A więc mamy ekipę. Trzeba jeszcze skoczyć po pościel i można usiąść do kolacji. Na stole pojawia się weselna wódeczka z Suwalszczyzny. Dziki przywiózł ją z wesela (nie swojego, nie trzeba mu gratulować). Tu trzeba pochwalić doskonały lekko cytrynowy smak napoju. W czasie rozmowy dowiaduję się, że Dzik jest tutaj z zaskoczenia. Zastąpił kolegę, który nie mógł przyjechać. W efekcie swój silnik pożyczył już wcześniej Słoniowi i Sylwkowi. Dlatego też nie ma silnika i pary do łódki. Moja propozycja, abyśmy tworzyli zespół na łódce zostaje przyjęta. Jeszcze wpada do nas kapitan sportowy Michał, aby pożyczyć ładowarkę do akumulatora.

Domek składa się z jednej sypialni z trzema łóżkami, pokoju z wersalką oraz mini łazienki z umywalką z ciepła i zimną wodą. Chłopaki zajmują sypialnie, a ja ma przechodni pokój z wersalką. Do gotowania wody są dwa czajniki elektryczne, a Słoń przywiózł mała kuchenkę gazową. Do tego cztery szklanki i trochę sztućców. Jak na dwa dni nie ma co narzekać. Jest sucho, nie jest zimno, a towarzystwo sympatyczne. Czas na spanie, bo jutro odprawa o szóstej rano. Niestety, trzeba jeszcze zrobić spacer w ulewnym deszczu, bo przez przypadek mamy osiem poszewek na poduszki, a brakuje prześcieradeł. Po chwili jest już pościel i można szykować łóżka. Pobudka o piątej rano, Tylko ten odgłos kropli dudniących o dach przypomina, że na zewnątrz szaleje ulewa,

Budzik dzwoni o piątej. Najpierw ruch za ścianą, potem nieśmiałe wejście do mojej sypialni, a może raczej wybiegnięcie z domku. Wstaję, można zapalać światło. Szybka toaleta, cos trzeba przegryźć i składamy sprzęt na zawody. O szóstej zakładamy nieprzemakalne kombinezony i idziemy na grillowisko na odprawę przed zawodami. O szóstej piętnaście jest prawie cała ekipa. Kilka słów o regulaminie – łowimy od siódmej piętnaście do czternastej piętnaście. Potem pół godziny na spłynięcie do sędziego. Wypływamy na znak sędziego. Jest limit na ryby 1 szczupak i 10 okoni. Można wcześniej zmierzyć ryby u sędziego, Wymiar ochronny dla szczupaka 50 cm, a dla okonia 18 cm. Pogoda nie sprzyjała dyskusji, więc po chwili losujemy łódki i odbieramy karty startowe. Deszcz z ulewy przechodzi w mżawkę. Po odprawie rozchodzimy się do domków. Zabieramy potrzebny sprzęt (wędka, siatka na ryby, podbierak i wypychacz), a także dodatkowe kotwice, echosondy i silniki z akumulatorami (jak kto ma). Po znalezieniu łódki i wybraniu wody, pakujemy z Piotrem sprzęt i jesteśmy gotowi do startu. Tym razem przy wiosłach zasiada Piotr, a ja z tyłu odpowiadam za kotwicę. Prywatna kotwica Piotra składa się z dwóch 2,5 kg obciążników do sztangi. Jeżeli kółka zwiąże się tak, aby nie zachodziły na siebie, to dobrze przylegają do dna i utrzymują łódkę, a można je łatwo wyjmować z wody. Słoniu miła kotwice 5 kg z jednego talerza, co też sprawdza się na wodzie.

Nasza taktyka, ze względu na brak silnika, w początkowym etapie zawodów polegała na wytypowaniu trzech miejscówek po drugiej stronie jeziora. Jest sygnał i łodzie rozbiegają się (a właściwie rozpływają się) we wszystkich kierunkach jeziora, Dominujący dla posiadaczy silników jest kierunek w stronę Zyzdroju Wielkiego. My na wiosłach płyniemy na drugą stronę jeziora. Tam parkujemy przy zwalonych drzewach. Po półgodzinie biczowania bez efektów, płyniemy kilka metrów dalej w stronę przesmyku. Najpierw nie ma efektu, a potem Piotr ma pobicie. Nerwowo rozkładam podbierak. Piotr wprawnie manewruje wędziskiem i wprowadza szczupaka do podbieraka. Ryba nie wygląda imponująco, ale na ławce łódki okazuje się, że ma ponad 50 cm. Mamy pierwszy sukces. Szczupak skusił się na ciemną obrotówkę. Próbujemy w kolejnych miejscach, ale na razie dalszych sukcesów nie ma. Decydujemy, że wracamy do sędziego. Dopływamy do pomostu i po chwili jest sędzia. Oficjalny wymiar 51,4 cm. Na razie jest to pierwsza zgłoszona ryba zawodów. Ryba zostaje wpuszczona do wody i z radosnym pluskiem odpływa na głębsze miejsce. My wsiadamy do łódki i szukamy kolejnych ryb. Pogoda się już ustabilizowała, a co najważniejsze nie pada. Pływanie i rzucanie i zmiany przynęty nie przynoszą rezultatu. Pod koniec czasu zawodów Piotr ma kolejne (drugie w tym dniu) pobicie. Ale tym razem ryba jest górą. Czas wracać na przystań. Tam dowiadujemy się o przeżyciach innych kolegów. Wspaniała przygodę miał nasz senior Wiesio. Złowił swojego szczupaka. Ryba nie była długa ok 30cm, ale była. Złakomiła się na gumową przynętę. Wiesiu z tego szczęścia zapomniał sobie zrobić zdjęcie i szybko wypuścił delikatnie rybkę do wody. Ale wspomnienia tej przygody towarzyszyły mu jeszcze następnego dnia. Z kolei klan Kosy (tata i syn) w swoim pojedynku mieli wynik 6 do 3 na korzyść Tomka. A do tego jak skarżył się Kajetan, to Tomek kazał mu wypuścić ponad 49 cm rybę. A może u sędziego byłaby dobra. W efekcie załoga przywiozła tylko dwa wymiarowe szczupaki. Jak się okazało był to i tak najlepszy wynik tego dnia. Tomek zgarnął pierwsze miejsce z pucharem za wygraną i za największą rybę zawodów spinningowych (53,9 cm).

Ponieważ ja nie musiałem martwić się swoimi rybami, mogłem pomóc sędziemu w mierzeniu ryb. Ogólnie złowiono 5 szczupaków oraz wiele okoni w tym niektóre po 30 cm. O ile pierwsze miejsce Kosy nie podlegało dyskusji, o tyle o dalszych decydowały milimetry. Pomiędzy 2 a 4 miejscem była różnica 12 mm, a podział medali srebrny i brązowy to tylko 2 mm.

Po południu pogoda się pogorszyła i tylko najbardziej zdeterminowani pojechali podnęcić swoje wybrane miejsca na niedzielne zawody spławikowe. Większość wybrała czas odpoczynku i rozmów. Ale moim współlokatorzy zajęli się gotowaniem pęczaku. Wieczorem koło 19-tej rozległ się sygnał  i podano prosiaka. Z domków wypadło całe wesołe towarzystwo. Za ladą z wielkim nożem stanął Słoń i zaczął kroić pieczoną świnkę. Na jego ruchy można patrzeć z podziwem, ale też trzeba jeść, bo mięso smaczne. Po chwili z waz zniknęły sałatki jarzynowe, znak że też były dobre i dobrane pod gust prosiaka. Rozmowy toczyły się przy dymie a potem blasku ogniska. Uroku tej uczcie dodawały chodzące wokół biesiadników psy (jak one biedne wytrzymały takie ilości żarcia?). Atmosfera zabawy była wspaniała, tak że następnego dnia Kotlet nie znalazł swojego buta. Podobno Kajetan widział go w łodzi, ale może to nie był ten but. Pamiętając, że jutro zawody, pożegnałem towarzystwo koło 10-tej, a zabawa trwała jeszcze ponad godzinę. Oczywiście w mniejszych podgrupach zabawa trwała jeszcze długo w noc.

Tym razem budzik dzwoni o piątej rano. Wstajemy, jemy lekkie śniadanie, jeszcze trochę przygotowania sprzętu. Mój towarzysz śpi. Idziemy na odprawę. Tym razem osób jest mniej, ale wszystkie karty zawodnicze zostają pobrane. Odprawa krótka. Łowimy od 7:00 do 14:00. Ryby mają mieć ponad 15 cm. Te gatunki, co mają wymiar ochronny, muszą być większe. Liczy się łączna waga zabranych ryb. Wracam do domku. Piotr śpi i prosi jeszcze o godzinkę. Zostawiam mu swój numer telefonu, zabieram sprzęt i kotwicę i udaje się do łódki. Kierunek wybieram na drugą stronę w koło cypla. Po drugiej stronie tego cypla łowi Darek z Justyną. W zeszłym roku na wiosnę miał wynik ponad 9 kg ryb. Swoje miejsce wybieram po ilości śladów na wodzie. Wrzucam zanętę do wody, rozkładam wędkę i nagle widzę, że nie mam siatki na ryby. Została susząc się na sznurku przed domkiem. Trudno pewnie nie będzie mi potrzebna. Budzik w komórce daje znak na rozpoczęcie wędkowania. Spławik co chwila daje znak, że jest branie, ale uklejki maja po 10 -12 cm i wracają do wody. W końcu odzywa się telefon. Słyszę głos Piotra, a właściwie jego pytanie czy mam siatkę na ryby. Bez żalu składam wędkę i płynę na przystań. Teraz we dwóch wyruszamy na nowe miejsce. Tym razem zajmujemy stanowisko po drugiej stronie prezesa. Uklejki dalej są małe, a w końcu Piotr łowi na kukurydzę ładną płotkę. Co chwila widzimy jak inne łódki zmieniają miejsca, czyli ryby nie chcą współpracować z nami. Jedziemy w stronę śluzy. Tutaj zaczyna nam towarzyszyć piękny duży łabędź. Najpierw wyjada zanętę pływająca w wodzie, potem zaczyna jeść Piotrowi z ręki. Pogoda już prawie piękna, nawet słoneczko próbuje wyjść zza chmur. W końcu Piotr prosi, czy może już skończyć wędkować. Odwożę go na brzeg. Piotr dumnie z płotką idzie do sędziego. Ja jeszcze przez godzinę próbuję coś złowić, ale bez rezultatu. Znów sygnał z komórki – koniec zawodów. Wracam na przystań. Widzę, że część osób ma siatkach ryby. Jedni więcej, a inni mniej. Darek mówi, że dopiero pod koniec zawodów, gdy zmienił miejsce złowił cztery rybki, ale wypuścił je do wody, bo przecież po zeszłorocznym wyniku i tak byłaby porażka. W połowie ważenia już widać dzisiejszego faworyta. Mariusz Górka przywiózł ponad 5,5 kg ryb (dokładnie 5690 gram). Drugie i trzecie miejsce przypadło zespołowi z mojego domu Sylwestrowi i Piotrowi. Już w czasie spinningu wypatrzyli ładne miejsce, wyraźnie wydeptanie z brzegu przez gruntowców. Do tego użyli pęczaku, jako zanęty. Pęczak spadał na dno i nie wabił tak uklejek, ale trzymał płotki. Wyniki odpowiednio 2,8 kg i 1,7 kg. Trzeba odnotować czwarte miejsce dla Michała. Jak się okazało płotka Piotra nie była na ostatnim sklasyfikowanym miejscu. Tym razem woda pokazała, że wiosna i jesień to dwie różne pory roku. Zarówno Darek jak i Tomek, którzy w ubiegłorocznych wiosennych zawodach mieli bardzo dobre wyniki, tym razem musieli zmienić miejsce i nie odnieśli sukcesów. Podsumowując ryb było mniej niż w ubiegłym roku, ale najlepsi i tak sobie połapali. A ja, no cóż pewnie przyjadę za rok z nadzieją, że będzie lepiej. Kierowca Jan łowiąc z pomostu mógł zabrać do domu dwa liny.

Koniec zawodów, czas na spakowanie się. Na stronie klubu wisiała informacja 14:00 - zakończenie zawodów,15:30 - wręczenie nagród, około 16:00 wyjazd do Warszawy. Ale coś musiało się Darkowi pomylić i wręczenie nagród przesunął o godzinę. Bo jak się tłumaczył „przecież było napisane o 16:30”. Niektórzy już tradycyjnie nie doczekali do rozdania nagród i wyjechali wcześniej do domu.

Rozdanie nagród dla sześciu najlepszych w zawodach każdego dnia. Są też puchary za największą rybę zawodów spinningowych i spławikowych. O 17-tej po pamiątkowym zdjęciu autokar rusza do Warszawy. Podróż jest zdecydowanie szybsza, ale też trzeba robić krótsze i dłuższe postoje. Siedzę z przodu autobusu i obserwuję Darka. Widać, że dalej jest w pracy i dba o dobrą atmosferę imprezy. Gdy rodzi się jakiś nawet mały problem, wstaje coś powie i sytuacja się uspokaja. Gdy nasze panie Justyna i Dorota za bardzo się śmieją, też potrafił uspokoić towarzystwo, a przy tym obrócił to żart „Kobietę trzeba trzymać krótko. Rok, dwa góra trzy lata”. Na to Justyna, no ale Ty jesteś ze mną już jedenaście dwanaście lat. W końcu na zegarze wybija 21 a my wjeżdżamy na parking. Trzeba wypakować rzeczy. Czas pożegnania. Kto był , to wie, że choć ryby były chimeryczne, a pogoda różna to warto było pojechać. Zobaczyć ładne jezioro, pooddychać czystym powietrzem, spotkać się z przyjaciółmi, porozmawiać. A kto nie był, niech żałuje i już teraz rezerwuje czas na kolejny wyjazd.

Autor: Jan Gąsienica-Samek, 17.09.2013 r. (jan.gasienicasamek@gmail.com)

 


4.5
Oceń
(11 głosów)

 

Jesienny wyjazd nad Jezioro Zyzdrój 2013 - opinie i komentarze

DzikuDziku
0
Świetna relacja. Brawo Janku 5 :) (2013-09-22 16:38)
StachuStachu
0
Jasiu, pięknie to opisałeś. Chociaż byłem tam i większość widziałem, to czytałem z zapartym tchem. To prawda, że ryb coraz mniej, ale przeżywane przygody i wzruszenia na naszych wyjazdach są niezapomniane. Dziękuję wszystkim uczestnikom za stworzenie klimatu, Zarządowi za zorganizowanie imprezy, gratuluję zwycięzcom i już zaczynam odliczać czas do następnego wypadu. Pozdrawiam wszystkich (2013-09-22 22:49)
Sebastian KowalczykSebastian Kowalczyk
0
Jak był Dziku i Słoń to na pewno było wesoło, a gdzie się zapodział Wąski? :D (2013-09-23 14:51)
DzikuDziku
0
Wąski w innym kole bryluje ;) (2013-09-23 16:18)
t12tomt12tom
0
Znów tam byłem, dzięki Jasiu.... (2013-09-23 21:39)
Da-beerDa-beer
0
Opis w 100% prawdziwy,Ci co nie mogli z Nami być niech żałują !!! (2013-09-30 16:37)

skomentuj ten artykuł