Jeśli nie nad Bugiem to gdzie? – czyli jak przełamać złą passę
Krzysztof Jankowski (krisbeer)
2014-06-21
Dość! Trzy nasze ostatnie wypady zaliczyliśmy bez brania, kombinujemy więc co tu zmienić, a że od kilku tygodni planujemy wypad nad Bug, to doszliśmy do wniosku że to będzie najlepsza chwila.Plan jest taki, ruszamy w środę i jak dobrze pójdzie zostaniemy do niedzieli, łapiemy rano i wieczorem, a nocleg gdzieś na miejscu. Dzięki uprzejmości forumowego kolegi ,,mirasqq’’, wybór pada na miejscowość Gnojno. Zdaniem Mirasa, są tam fajne miejscówki, przysłał nam link do fotek miejscówki na której będziemy łapać, podpowiedział co do sprzętu, nic tylko jechać. Skoro wyjazd zaplanowany to musiały pojawić się również problemy. Pierwszy to urlopy, co prawda ja dostałem cały tydzień wolnego, ale sąsiad niestety tylko od czwartku, do tego jeszcze nasz młody, normalnie huśtawka. W niedzielę jedzie, poniedziałek nie, wtorek jedzie, środa niestety nie.
Młody w tym roku kończy gimnazjum, więc jak nie konieczność zaliczeń w szkole to przygotowania do balu i do tego w piątek klasowe ognisko pożegnalne. Mówi się trudno, ale bez młodego jakoś tak naprawdę głupio. Przez te kilka lat wspólnych wypadów naprawdę się zżyliśmy, na łowisku chodzimy jak zaprogramowani, każdy wie co ma robić, za co odpowiada. Wiadomo że młody ma troszkę przerąbane,ale jakoś nie ma o to do nas jakichś pretensji. Nie możemy się wręcz doczekać kiedy wreszcie zrobi prawko, wtedy życie stanie się naprawdę piękne. Dobra, wracam do tematu. Szybki telefon, noclegi arezerwowane. Agroturystyka ,,Pod Lipą’’ we wsi Borsuki, przemili gospodarze, polecamy. Pakowanie w środę wieczorem, w czwartek rano zostało tylko wsadzić tyłki do auta i w drogę. Około 6 rano jesteśmy na miejscu, wypakować część bambetli i nad wodę. Gospodarz podpowiedział jeszcze dokładnie jak dojechać na łowisko. Jedziemy, jeszcze tylko zakupy w sklepie w Gnojnie i już ryby.
Znaleźliśmy sklep i tu pierwsza niespodzianka, zamknięty. Od jakiegoś tubylca dowiedzieliśmy się że otwierają dopiero od 8, ale w Borsukach są dwa sklepy. Chcemy skupić się już tylko na rybach wracamy więc do Borsuk. Tam następna niespodzianka, na drzwiach sklepu przywieszka ,,otwarte’’ ale drzwi nijak nie chcą nas wpuścić, szukamy następnego. Jest, szybkie zakupy, krótka podróż i już ustawiamy sprzęt nad wodą. A miejsce…………… dawno nie widzieliśmy czegoś równie urzekającego, a jesteśmy na zakolu rzeki w chwili gdy wysoka woda jeszcze nie opadła i do naturalnej linii brzegowej brakuje jeszcze kilku metrów. Do tego jeszcze drapieżniki chodziły jak oszalałe, co chwila gdzieś przed nami gotowała się woda. Na dzień dobry do wody idzie kilka kilogramów zrobionej wcześniej zanęty - Pęczak, płatki owsiane, bułka tarta, ryż + przyprawa do pierników. Przynęta formowana w kubku plastikowym i zamrożona. Sprzęt: feedery 120g i150g, matchówka i spiny. Tak się składa że ani ja ani sąsiad za spinningiem nie przepadamy, ale na dzień dobry wykonuję kilka rzutów woblerkami, niestety bez efektów. A woda przed nami aż się gotuje, widać jak atakują szczupaki i jeszcze jakaś inna ryba. Feederki zarzucone na spokojniejszą wodę, sąsiad koszyk 100g aja na 60g (żadnych problemów, pięknie trzyma). Na haczykach białe, czerwone i kanapki. Sąsiad ustawił dwie gruntówki, ja grunt i od czasu do czasu zabawa spławikiem. Na rozlewisku przed nami kręciło jednak strasznie i o ile koszyk 60g na grunt wystarczał o tyle spławik wymagał nieustannego przerzucania. Wreszcie mam pierwsze branie, krąpik wielkości dłoni, po chwili następny i następny. Branie jest też u sąsiada, zacina, hol, po chwili klnie jak szewc (splątał swoje zestawy), woła mnie żebym pomógł je rozplątać. Idę spokojnie,nagle słyszę Krzychu dawaj szybko podbierak, podbiegam do niego a tam: żyłki splatane, dodatkowo na jednej zaczep a na drugiej splatanej z tą zaczepioną, tak z 15 cm nad wodą wystaje łeb suma. Podebrałem go w ostatniej chwili, do kosza podbieraka opadł już bez haczyka. Pomiar do naszych statystyk – 49 cm i powrót do wody (nie ważyliśmy), po wypuszczeniu popływał jeszcze dostojnie przy brzegu. Wziął na czerwonego, branie delikatne żeby nie powiedzieć leszczowe, podczas holu praktycznie nie stawiał oporu, wyciągnięty jak uklejka.
Do wieczora jeszcze trochę drobnicy, a dużej ryby, jak nie było tak nie ma. Acha,z jednym wyjątkiem: stałem sobie tyłem do wody gdy nagle z zamyślenia wyrwał mnie krzyk sąsiada, Krzychu ale masz branie! Rzuciłem się w stronę wędek, wziąłem piękny rozbieg i przeskoczyłem nad błotną kałużą, którą mieliśmy na miejscówce. Jeszcze będąc w powietrzu usłyszałem głos sąsiada ,,gdzie ciulu lecisz twoja wędka jest tutaj!’’. Po wylądowaniu, powrót nastąpił spacerkiem, było już po braniu. Gdzieś po godzinie miałem kolejne gwałtowne branie (kij giął się w połowie), niestety zanim dobiegłem było już pozamiatane. Nauczka, trzeba pilnować wędek a nie szlajać się po okolicy. Około 18 na łowisku pojawił się kolejny wędkarz Mirek. Zapytał czy może nam potowarzyszyć, rozłożył sprzęt i zakomunikował że od godziny 19 zaczną się brania leszcza. Przepytaliśmy się wzajemnie o adresy zamieszkania, najbliższą rodzinę, stan konta bankowego, koło PZW i jakieś tam jeszcze pierdoły. Jak dowiedział się że zamierzamy łapać kilka dni to obiecał nam również pozostawić resztę swoich robaków, ponieważ tu w okolicy nigdzie ich nie dostaniemy (chociaż niby zapas zrobiliśmy). Wytłumaczył nam również gdzie najbliżej je kupimy, gdyby jednak nam zabrakło. Nadeszła godzina 19, moja szczytówka wpadła w miłe drgania, zacinam, podczas holu czuję lekki opór, żadna tam walka po prostu czuje że ciągnę coś więcej niż koszyczek. Podbierak i ryba na brzegu, piękny leszczyk 49cm (podaje tylko wymiar ponieważ na tym wypadzie straciłem zaufanie do swojej wagi). Około 20, kolega Mirek wyciągnął swojego leszczyka 45cm. Tego wieczora już nic się nie wydarzyło wróciliśmy na kwaterę na mecz otwierający mundial w Brazylii. Następnego dnia rankiem ruszyliśmy na łowisko. Plan jest taki, tym razem zostajemy na nockę nad wodą.
Po przybyciu na miejsce okazuje się że siedzi już jakiś wędkarz. Podeszliśmy, trochę standardowych grzecznościowych tekstów z obu stron, dogadaliśmy się, możemy mu potowarzyszyć. Jak tylko udało nam się dotaszczyć na brzeg nasze bambetle, Jarek (bo tak miał na imię ów wędkarz) podjął nas iście po gospodarsku. Piwa co prawda nie miał ale, zaproponował kawę, możliwość skorzystania z jego robaków i zanęt, zaprezentował nam swój (domowej roboty) atraktor zapachowy. My rzecz oczywista nie pozostaliśmy dłużni. Ogólnie rzecz biorąc początek sielankowy, super gość (jak się później okazało Prezes lokalnego koła i strażnik). No dobra łapiemy. Zarzuciłem grunt na białe, nie musiałem długo czekać, akcja na szczytówce, zacięcie, jest! Leszczyk około 40cm. Zarzut w to samo miejsce, po chwili krąpik (wielkością nie powalał). Kolejne zarzucenie, kolejny leszcz. Zasada jest taka, jak trzymam dłonie na wędce ryba siedzi, jak tylko odchodzę,…. po braniu. Sąsiad dotrzymuje mi kroku, wyciąga kilka leszczy średniej wielkości (wszystko na białe robaki) i jeden słusznego rozmiaru 48cm. Na wprost nas, z łódki spinningista młóci wodę bez efektów i chyba trochę mu podnieśliśmy ciśnienie bo w końcu odpalił silnik i przepłynął dokładnie w miejscu gdzie mieliśmy zarzucone zestawy, ale cóż świat nie jest idealny. Jarkowi trochę się nie wiedzie, wędki niby chodzą ale problem ze skutecznością. Podczas rozmowy zwierza się że choć sam nic nie złapał to naprawdę bardzo się cieszy widząc nasze uśmiechnięte gęby. Snujemy już wspólne plany na nockę. Nareszcie ładna akcja na szczytówce Jarka, zacina, po chwili pomagam podebrać pięknego leszcza, pobił nas 55cm (to rekord 2 dni). Od tej chwili także twarz Jarka przypominała wielkiego banana. Nadchodzi południe, nasz kompan musi się zwijać. Nocka zaplanowana, około 18 Jarek ma wrócić na łowisko, ponadto ,,mirasqq’’ zapowiedział się około 17. Wieczór i nocka zapowiada się naprawdę fajnie. Czekamy spokojnie na popołudniowe brania. Niestety pogoda zaczęła się psuć, z minuty na minutę opady deszczu stają się coraz bardziej intensywne, sąsiad sprawdził prognozę, niestety będzie padać i to długo, poddaliśmy się. Może nie ze łzami w oczach ale z wielkim żalem opuściliśmy łowisko, niestety pogoda pokrzyżowała nasze plany. Tu już nie chodzi o to że jest tam ryba ale chyba nawet bardziej o ludzi których się poznaje przy okazji takich wypadów, nie mogliśmy się wręcz doczekać wspólnej nocki, ale jak się okazało to jeszcze nie teraz. Z Mirasem pożegnaliśmy się telefonicznie ale niestety, z Jarkiem nie mieliśmy kontaktu i jeżeli mimo tej paskudnej pogody przyjechał nad wodę to bardzo go przepraszamy. Jednego jesteśmy pewni, wrócimy tu. Bug nas oczarował, zarówno przyrodą, ludźmi jak też i rybami w poszukiwaniu których tam wyruszyliśmy. Kontakt, przynajmniej z Mirasem mamy na forum, może więc uda się zorganizować kiedyś wspólny wypad. Tyle z nad Bugu, wracamy do domu.
W sobotę około południa sms od sąsiada z propozycja niedzielnego wypadu nad Wisełkę, oczywiście jestem na tak. W niedzielę około 5 rano ruszyliśmy. Nad Wisłą załamka, wędkarz na wędkarzu, nawet na wyspie i fragmencie odsłoniętej ostrogi wędkarze (dobrze mieć łódź). Już mieliśmy wracać ale zobaczyliśmy jedną niechcianą miejscówkę, wysoki brzeg z bardzo trudnym dostępem do wody, a co tam spróbujemy. Z przynęty zostały nam jedynie czerwone i niedobitki białych które wrzuciliśmy jeszcze nad Bugiem do zanęty, powinno wystarczyć na kilka zarzuceń. Niestety wieje silny wiatr i nie bardzo widać brania, ale zaczepiają się uklejki i jeden mały leszczyk. Z tego co widzimy to jedynie my coś wyciągamy. Sąsiad ma piękne branie, podbiegam z podbierakiem, ale jest problem, ściągnął przy okazji swój drugi zestaw ale na haczyku okazały leszcz. Natychmiast go podebrałem i …………….. szczęki nam opadły. Ryba razem z koszem naszego podbieraka zniknęła pod wodą (zerwała się żyłka) a mnie w dłoniach został jedynie kij podbieraka (4m teleskopowy ,,fishunter’’ mikado z wkręcanym koszem). Otrząsnąłem się i próbuję wyłowić kosz, niestety tylko go od siebie odepchałem, postanowiłem sięgnąć po niego z innego miejsca. Zacząłem schodzić, poślizg i nagle jadę prosto do wody. Na szczęście udało mi się złapać za gałęzie pozostałości drzewa które kiedyś rosło w tym miejscu. W wodzie ostatecznie wylądowała jedynie moja lewa noga (trochę chlupało mi później w bucie) no i oczywiście upaćkałem się błotem. Sąsiad (zakała jedna) zamiast współczuć koledze o mało nie udusił się ze śmiechu. Odszedłem z naszego łowiska w nadziei że znajdę jakieś zejście do wody. Musze się przecież obmyć z tego błota, znalazłem kilkadziesiąt metrów od naszej miejscówki. Myję dłonie a z oddali dobiega mnie głos sąsiada, Krzychuuuuuuu, szybkoooooooooo, podbieraaaaaak, myślę sobie cholera, skąd ja ci zakało podbierak wezmę (naszego już nie ma). Tak się skubany wydzierał że pomyślałem sobie: albo wyciągnął wyciągnął rekina albo sam siedzi w wodzie, no dobra działam. Akurat tak się dobrze złożyło że obok do wyjazdu szykowali się wędkarze, słysząc krzyki mojego kumpla wyciągnęli swój podbierak. Pobiegłem na ratunek sąsiadowi, co się okazało?. Co prawda zerwała się żyłka na wędce na której miał rybę (wspominałem o splątaniu zestawów) ale żyłki poplątały się tak skutecznie że kumpel tę sama rybę wyciągnął na drugi zestaw. Tym razem podebraliśmy leszcza bez problemów, sąsiad wyrównał mój rekord z nad Bugu, 49cm (farciarz). Jeszcze godzinka i powrót do domu. Dla mnie to było cierpienie bo ta zakała sąsiad nie przestawał się śmiać. Podsumowując wypady, doszliśmy do wniosku że Bug pomógł nam przerwać złą passę i nawet Wisła została odczarowana, te 49cm mówi samo za siebie. A to co widzieliśmy i przeżyliśmy było wręcz fantastyczne. Pal diabli ryby ale poznać tak fantastycznych ludzi nad wodą , bezcenne.
Pozdrawiam, połamania
PS.
Jeszcze ciekawostka z nad Bugu. Przez cały pierwszy dzień naszego pobytu drażniła nas pewna bezczelna ryba. Spławiała się, choć bardziej przypominało to ataki, dosłownie 1-1,5m od brzegu. Dwukrotnie widzieliśmy ją również w pięknym delfinim wyskoku. Leciała tak 15-20 cm nad wodą na długości około 1,5m. Z naszej perspektywy mogła mieć jakieś 60-70cm. Łuskę miała ciemnej barwy (żeby nie powiedzieć czarnej), zaryzykowałbym stwierdzenie że z rodziny karpiowatych, ładnie wcięty ogon, płetwa grzbietowa przypominała ogonową płetwę grzbietową sandacza (ale miała tylko jedną). Typy kolegów to boleń i tołpyga (choć ja wykluczyłem bolenia). Co to było?, musimy tam wrócić i ją złapać .