Karasie spod lodu
Krystyn Toczyłowski (Krysto)
2012-03-01
Na miejscu okazuje się, że grubość pokrywy lodowej oscyluje w granicach 20 – 25 cm. Wiertło jeszcze wchodzi twardo w lód, więc przy zachowaniu ostrożności można wędkować. Wybieram 1/3 długości zbiornika, ustalam głębokość i zaczynam wędkować. Pierwsze drgnięcie kiwoka i jest okonek, za nim następny a po chwili kolejny, od 5 do 7 cm. Zmieniam otwór do wędkowania zakładam następną ochotkę, bo ta już „sflaczała” i delikatnie poruszam kiwokiem. Jest delikatne przygięcie, po nim drugie mocniejsze, zacinam, jest płotka. Za chwilę kolejna, po niej następna. Zmiana ochotki i trzy kolejne płotki. Zaglądam po chwili do wiaderka jest ich chyba z dziesięć, słyszę lekki gwizd, to Leszek intensywnie mnie przywołuje do siebie. Trochę niechętnie, bo brania płotek nie ustawały, wpuszczam je do otworu i maszeruję powoli do Leszka.
Zaglądam do jego wiaderka i „szczęka mi opadła z wrażenia” jak w reklamie TV. W wiadrze chlapią się cztery dorodne karasie takie około 320 - 350 g. W „rybnym” byłeś czy co? mówię zdziwiony i w tym momencie piąty „japoniec” ląduje na lodzie. Z wrażenia szczęki nie mogłem domknąć! Siadaj koło mnie słyszę i cicho, bo wypłoszysz mówi Leszek. Usadowiłem się przy wolnej „ducy” puściłem, mormyszkę, kiwok lekko wygiął się pod ciężarem i dziwnie wyprostował – tnij! słyszę, odruchowo zacinam i adrenalina skoczyła na maksa. Płotki 12 cm to pikuś, to jest normalny odjazd 350 g ryby, która jeździ w obrębie „ducy” a żyłka szoruje po krawędzi lodu, co lada chwila grozi przetarciem i utratą ryby. Chwytam żyłkę w palce i staram się nie dopuścić do przetarcia o ostre krawędzie lodu jednocześnie podnosząc do góry.
Po chwili karaś daje za wygraną i ląduje na lodzie. W ciągu kwadransa mam trzy sztuki. Przez dalszy kwadrans brak brań. Zmieniam otwór i ochotkę na haczyku i puszczam w toń, lekko podnoszę i czekam. Nic, kiwok ani drgnie. Opuszczam energicznie do dna kilkakrotnie, podnoszę i czekam. Po chwili drgnięcie i energiczne uderzenie, zacinam i adrenalina rośnie, do 100, chociaż nie znam się na skali. Odjazd jest znakomity, ale zacięcie jest za późne, spodziewałem się wyprostowania kiwoka, a nie uderzenia. Po chwili walki zobaczyłem około 30 cm. okonia jak odgryza mormyszkę z żyłką i macha mi ogonem na pożegnanie. Zaciąłem za późno, bo całą mormyszkę miał schowaną w pyszczku. Po kilkunastu minutach skusił się następny, ale dużo mniejszy 23 cm, tu już było dużo łatwiej.
Po chwili, bez brań wróciłem do pierwszej „ducy” trochę pracy mormyszką zaowocowało dwoma 15 cm płotkami i grubym jazgarzem. I przez kilka minut zupełna „cisza”, kiwok ani drgnie. Sięgnąłem po „dyma” (ten cholerny nałóg), nie zdążyłem dobrze wchłonąć nikotyny w nadwyrężone płuca i zobaczyłem zupełnie wyprostowany kiwok, zacięcie i to już nie adrenalina to narkotyk. Odjazd totalny, ręka z żyłką w wodzie, aby uniknąć przetarcia i zaczyna się zabawa, prawie „pompowanie” na szczęście dla karasia, którego oceniam na około 28 – 30 cm nie uniknąłem przetarcia żyłki o ostre krawędzie lodu i tyle go widziałem. Czas kończyć tą przyjemność, wracam do Leszka, widok imponujący 17 karasi i dwie dorodne płocie. Bilans strat u niego 4 mormyszki, przy moich dwóch, ale w wiadrze widać, kto zapracował na obiad. W znakomitych humorach wracamy wolnym krokiem na brzeg, bo gołym okiem widać jak ubywa pokrywy lodowej. To już chyba ostatnie podlodowe wędkowanie, bo temperatury zapowiadają na plusie a do tego opady deszczu, który prawdopodobnie roztopi ten kruchy już lód.