Karasiowy pogromca
Marek Dębicki (marek-debicki)
2012-03-26
Wybraliśmy na dzisiaj spokojną zatokę, której przeciwległy brzeg jest pięknie oświetlony promieniami słńca od samego rana. Po krótkim spacerku wzdłuż brzegu jeziora docieramy do wybranego pomostu. Spokojnie na brzegu montujemy zestawy i urządzamy stanowiska. Po jednej wędce spławikowej solidarnie pośrodku pomostu. Drugą wędką ja z nowo zmontowanym zestawem, zamierzam szukać szczęścia pod trzcinowiskiem na przeciwległym brzegu, natomiast Ryszard ćwiczy z prawej strony z bacikiem. Dwie godziny bez brania minęło jak z bicza strzelił, a chłód ciągnie po rajstopach, że ho, ho.. Już krótko po dziewiątej Ryszard zaczyna marudzić i namawiać do zmiany rejonu wędkowania. Pół godziny przekonywania z mojej strony, aby jeszcze pozostać nic nie dało. Słyszałem tylko idziemy i koniec. Ponadto od samego początku, ciszę poranka przerywały różne odgłosy. Wszelkiego rodzaju świergoty ptactwa nie robią już na nas tak dużego wrażenia jak jeszcze tydzień wcześniej, ale tym razem to, co zaczął wyrabiać dzięcioł duży przeszło wszelkie granice. Usadowił się tuż za naszymi plecami na suchym drzewie i zaczął napierać ile wejdzie w suchy konar znacznych rozmiarów dębu. W końcu decyzję o zmianie stanowiska przyspieszyli za nas inni Koledzy, którzy przyszli opodal kończyć remont pomostu. Odgłosy stukania, pukania zapewne i tak skutecznie by zniechęciły do brań większą rybę.
Z nosami spuszczonymi na kwintę wracamy na polanę i jedynie morale podnosi nam porządna porcja jajecznicy z pomidorami i cebulką. Rewelacja. Po drugim śniadanku Ryszard dorabia zanętę i schodzimy na jeden z pomostów niedaleko stanicy. Ja po lewej stronie pomostu lokuję swój zestaw gruntowy na stoku za cyplem trzcin, odległoścówką badam łowisko na wprost. Ryszard rozpoczyna zabawę bacikiem 5m. Raz maca z prawej, raz z lewej. Po kilkunastu minutach woła do nie, zobacz! jakaś większa ryba spławiła się w pobliskich kikutach trzcin. Tak trochę z niedowierzaniem odpowiedziałem, acha, lecz nawet przez myśl by mi nie przyszło, że będzie to początek mojej klęski. Od tego momentu Panem na wodzie jest już tylko „karasiowy pogromca”. Dwa dni minęły od naszego wspólnego wędkowania i do dzisiaj nie mogę wyjść z szoku z powodu sytuacji jaka zapanowała do końca naszego wędkowania.
„Karasiowy pogromca” ustawił metrowy gruncik, spławiczek niespełna 1gram, przyponik chyba 0,10mm, garsteczka zanęty i smyk, kładzie płynnie zestaw metr od trzciny. Pierwsze przytopienie delikatnego zestawu, zacięcie i nic. Drugie przytopienie i podprowadzenie zestawu i nic. Kolejne branie, po którym następuje płynne zacięcie i 5m wędzisko zaczyna pięknie pracować, a pod powierzchnią wody już widać refleksy światła, odbijające się od srebrnej łuski. Podbierak do ręki i po chwili całkiem przyzwoity karaś srebrny ląduje na pomoście. Nie będę opisywał dalej jaki stres i męczarnie przeżywałem stosując bezskutecznie różne warianty, podczas gdy Kolega złowił prawie dwadzieścia karasi. Nie mówię już o ploteczkach, a nawet słusznej wielkości krasnopiórkach, które też padały jego łupem.
Wniosek tu nasuwa się nie tylko jeden. Po pierwsze, w tym porannym marudzeniu coś musiało być. Był to zapewne zew „pogromcy karasi”, który kusił go do jak najszybszej zmiany stanowiska. Coś niewiadomego nie dawało mu spokoju. Była to jakaś ukryta intuicja, albo tajemniczy głos. Możliwe, że to wszystko spowodowały wrodzone umięjętności, które nakazywały podjęcie innego działania.
Jednak zdecydowanie na podkreślenie i uwagę zasługuje fakt, ile znaczy umiejętność czytania wody, obserwacji nawet najmniejszych oznak żerowania ryb, które właśnie zademonstrował Kolega. Te z pozoru błahe zalety niejednokrotnie stanowią o sukcesie.