Kłusole nie odpuszczają.
marek pawicki (marekp)
2012-11-22
„Piszę do państwa ten list, gdyż wasza redakcja jest ostatnią deską ratunku dla wielu kilogramów, a nawet ton mazowieckich sandaczy, a raczej sandaczyków. Mam na myśli karygodną i haniebną rzeź, jaka odbywa się nad Wisłą w Kępie Polskiej” – ten dramatyczny list napisał do nas wędkarz z okręgu mazowieckiego, proszący o zachowanie anonimowości. Zaapelował w nim też do wędkarzy, aby się opamiętali, bo jeśli nic się nie zmieni, to za kilka lat nasze wody mogą stać się kompletnie puste.
„Za ostatnią «główką» (jadąc od Warszawy w kierunku Płocka) w Kępie Polskiej, jak co roku przed zimą, zgrupowała się ogromna liczba sandaczyków w przedziale 25–45 cm (wymiar ochronny dla sandacza to 50 cm – przyp. red.). Wraz z pojawieniem się tam ryb pojawiła się równie ogromna liczba pseudowędkarzy, odławiających i zabijających sandaczyki. Najazd sadystów z wędkami, bo jak inaczej nazwać takich ludzi, ma miejsce praktycznie przez całą dobę, gdyż samochody pojawiają się tam wczesnym rankiem, a znikają późno po zapadnięciu zmroku. Przez siedem dni w tygodniu, po kilkanaście godzin dziennie przebywa tam od kilkunastu do kilkudziesięciu osób. Każda z nich łowi od dwudziestu do nawet pięćdziesięciu niewymiarowych sandaczyków. Każda ryba, bez względu na wielkość, jest natychmiast zabijana i chowana w pobliskich krzakach. Proceder ten ma tam miejsce każdej jesieni od przynajmniej czterech lat i trwa od października do pojawienia się pierwszego lodu. Niech każdy policzy sam, ile ryb jest tam zabijanych co roku.
Najbardziej martwi fakt, że prawie wszyscy ludzie biorący udział w tej rzezi to wędkarze należący do PZW – miejscowi oraz przyjeżdżający z okolicznych okręgów. W okolicy nie jest też tajemnicą, że duża część zabijanych ryb jest sprzedawana gdzie tylko się da, ponieważ zamrażarki tych kłusoli i ich rodzin są już przepełnione”.
W liście dostało się też Państwowej Straży Rybackiej w Płocku. Nasz czytelnik stwierdził, że kilkakrotnie powiadamiał o całej sprawie płocki posterunek PSR. Był zapewniany o przeprowadzeniu kontroli w najbliższym czasie, ale, jak twierdzi, nie doszło do niej i „nic nie wskazuje by miało się to zmienić”. Komendant płockiego posterunku PSR Wojciech Tyburski nie zgadza się z tą opinią. – Jesteśmy tam trzy–cztery razy w tygodniu. Za każdym razem wystawiamy przynajmniej kilka mandatów. Ale nie jesteśmy w stanie monitorować tego miejsca przez całą dobę. Jest nas po prostu za mało, żeby być tu non stop – mówi. Potwierdza natomiast wszystkie spostrzeżenia naszego czytelnika. – Rzeczywiście tam dzieją się straszne rzeczy. Można to nazwać rzezią – przyznaje.
Żeby przekonać się na własne oczy, jak wygląda sytuacja w Kępie Polskiej, pojechaliśmy nad Wisłę z patrolem PSR. Terenowe auto to konieczne wyposażenie strażników. Tylko takim można w miarę szybko poruszać się po drogach ciągnących się przy wiślanym wale. Zanim dotarliśmy do Kępy Polskiej, strażnicy skontrolowali kilku wędkarzy. – Po tylu latach pracy znamy miejsca, gdzie możemy spodziewać się osób, które nielegalnie wędkują – mówi Wojciech Tyburski.
Żadnych uchybień strażnicy jednak nie stwierdzili. Było tylko jedno mierzenie ryby. Okazało się, że zwykła miarka to również niezbędne wyposażenie strażnika. Tym razem szczupak miał przepisowy wymiar.
Gdy dotarliśmy nad rzekę, Andrzej Roszak zatrzymał auto kilkaset metrów przed „główką”. Wszystko po to, żeby nie spłoszyć wędkarzy. Wojciech Tyburski i Robert Rutkowski na miejsce dotarli piechotą. Nad niewielką zatoczką i na „główce” było kilkunastu wędkarzy. Tych na „główce” na razie nie udało się skontrolować. Bo dotarcie na jej szczyt z brzegu jest niemożliwe. A to dlatego, że betonowa „główka” jest przerwana. Dotarcie na szczyt jest możliwe tylko łódką.
Strażnicy nie znaleźli niewymiarowych sandaczy. Natomiast siedmiu wędkarzy na brzegu nie miało zezwoleń na łowienie w tym akwenie i dostało mandaty po 200 zł. Podczas ich wypisywania było trochę emocji.
– Zasadzacie się na biednych wędkarzy, że nie mają zezwolenia, a kłusownicy z sieciami was nie interesują! – gorączkował się jeden z wędkarzy. Dwóch panów z Legionowa stwierdziło, że są tu po raz pierwszy i od razu dostali mandat. Kolejni irytowali się wysokością mandatu, inni dopytywali strażników, jak załatwić pozwolenie. Wojciech Tyburski zaznacza, że wędkarze doskonale wiedzą, że muszą mieć zezwolenie. – Podczas takich kontroli trzeba trzymać emocje na wodzy. Wiele razy dowiedzieliśmy się sporo o sobie i swojej rodzinie – mówi. – Po ponad 20 latach służby uodporniłem się już na takie sytuacje – dodaje Andrzej Roszak.
Wypisanie mandatów nie zakończyło akcji w Kępie Polskiej. Wojciech Tyburski wezwał patrol, który miał łódź, przebywający akurat w Wyszogrodzie. Wszystko po to, aby sprawdzić wędkarzy na „główce”. Gdy strażnicy dotarli na miejsce, nie znaleźli małych sandaczy. Ale są przekonani, że właśni ci „wędkarze” je łowili. Bo znaleźli co prawda puste wiadro, ale ze świeżymi śladami krwi.
Wędkarze nie kochają PSR. Zarzucają strażnikom, że łapią wędkarzy popełniających drobne wykroczenia, a nie zajmują się poważnymi kłusownikami łowiącymi w sieci, że nigdy ich nie ma tam gdzie są potrzebni. Wojciech Tyburski twierdzi, że strażnicy zajmują się wszelkimi rodzajami kłusownictwa. – Co roku ściągamy średnio 2–3 kilometry kłusowniczych sieci. Bywają lata, że nawet 5 kilometrów. Dzięki temu kilka ton ryb zostaje uratowanych – mówi. Dodaje, że w płockim posterunku stan zatrudnienia to 4,5 etatu. Natomiast teren, którym zajmują się strażnicy, to dawne województwo płockie. – Nie ma fizycznej możliwości, żebyśmy byli wszędzie. Jeśli jesteśmy na patrolu w okolicach Sierpca, a otrzymujemy zgłoszenie z Gostynina, to potrzebujemy trochę czasu na interwencję. Teren, który obsługujemy, jest bardzo rozległy. Musielibyśmy pracować 24 godziny na dobę, a i tak nie udałoby się skontrolować wszystkich akwenów – mówi.
Strażnicy uważają, że jest bardzo duża grupa wędkarzy, która jest na bakier z zasadami etyki. Że spora część wędkarzy nie jedzie nad wodę odpocząć, czy realizować swoje hobby. – Nie jadą na ryby, ale po rybę – mówi Wojciech Tyburski. Dodaje, że wędkarze potrafią stosować różne metody, żeby zdobyć ryby. Na płockim posterunku jest kolekcja tak zwanych bab jag. Strażnicy nazwali tak kotwice obciążone ołowiem, na które łapane są ryby. – To bestialski sposób. Bo taka kotwica zrzucana jest na dno w miejscu, gdzie kłębią się ryby, a potem gwałtownie wyciągana do góry. Złapie się jedna–dwie ryby, a kilka zostaje dotkliwie pokaleczonych – opowiada Wojciech Tyburski.
Komendant wspomina też o różnych sposobach wędkarzy na uniknięcie sankcji. To często tłumaczenie, że testowali sprzęt, porzucenie ryb, ucieczki, ale i zachowania agresywne. Krzysztof Biłek wspomina, że kiedyś musiał wyjąć broń z kabury. Było to podczas zimowej akcji na jeziorze w Lucieniu. Broń wyjął, gdy w jego stronę ruszyło kilku rosłych mężczyzn z łomami i siekierami w dłoniach.
tekst i fot. Grzegorz Szkopek
g.szkopek@tp.com.pl
artykuł zTygodnika Płockiego