Kolejna niespodzianka
Bartek Hejnowicz (SHIT_TLER)
2009-09-15
Kolejny dzień po obiadku pudło z przynętami zapakowane, na szpuli 0,14, cieniutki przypon co by nie rozdawać kaczodziobym kolczyków, wodery na nogi i trzeba by sprawdzić czy to z okoniami to aby prawda...
Docieram do miejsca w którym da się San przejść i pierwsza niemiła niespodzianka. W połowie drogi stwierdzam, że coś nagle mokro mi w lewej skarpetce. Po małym przeglądzie i okraszeniu go paroma ciekawymi epitetami stwierdzam, że puściło coś na łączeniu gumy i woda wlewa się do środka. A zimna była ta woda, oj zimna...
No ale nie wolno być mientkim jak się chce rybki połapać. Po wylaniu nadmiaru zimnej substancji i włożeniu nogi z powrotem (baaaardzo nieciekawe uczucie) trzeba pospacerować sobie po błotku. Po kilku minutach docieram do miejsca przeznaczenia. Jest to blat o głębokości około 20-40cm ciągnący się przez spory kawałek brzegu i niestety cały porośnięty zielskiem. Ulubione miejsce wygrzewającej się drobnicy i tego dnia zgrai okoni szorujących grzbietami po powierzchni. Po chwili obserwacji stwierdzam z niemałą radością, że te okonie nie są wcale takie małe. A nawet więcej, niektóre powyżej 40cm mają i to na pewno!!! Pierwsze rzuty małą gumką kończą się po 2 metrach prowadzenia w kępie zielska. 5 min później woda nagle cichnie. No tak, kto by nie załapał, że coś jest nie tak, jak co chwile jakiś niezidentyfikowany obiekt pływający koloru brudnozielonego zapiernicza po powierzchni. Mam czas na chwile przemyśleń i poszperania w pudełku za jakąś bardziej odpowiadającą warunkom przynęta. Mój wybór pada na małego Bullheada Salmo, którego przy odrobinie kombinowania da się w miarę tak prowadzić, żeby nie zbierał tony zielska. Teraz tylko czekamy na powrót pasiastych rozbójników.
Po chwili widzę pierwszy „odrzutowiec” i uciekającą drobnice na boki. No to zaczynamy zabawę. Meldują się kolejne płetwy i te mniejsze zaczynają nawet uprawiać balet w powietrzu. W 3 rzucie czuję szarpnięcie i po chwili na brzegu ląduje pierwszy, który chce mnie postraszyć kolcami. I niestety na tym brania się kończą. Coś im ten wobler nie pasuje, zresztą ani kształtem ani kolorem tej drobnicy nie przypomina. Fanatic? Beee... Zero brań. Rapalki, jugolki, dorado, gloogi? Też zero reakcji. No nic trzeba kombinować dalej. A może dałoby się jakoś wolno poprowadzić pod powierzchnią obrotówkę? Godzina biczowania wody meppsami, effzetami i innymi cudeńkami we wszelkich kolorach, odcieniach i rozmiarach kończy się kolejnym „gigantem”. W końcu postanawiam założyć obotówkę „produkcja u wariata w piwnicy wykonanie własne”. Pół godziny wiary we własnoręcznie składaną blaszkę kończy się kolejnym niewielkim pasiakiem.
Dochodzę do końca blatu, gdzie przy brzegu leży troche podtopionego betonu i robi się ciut głebiej. Pierwszy rzut wzdłuż brzegu i po paru obrotach korbką tepy opór i powoli podciągam kępę do siebie. Niecenzuralne słowo na temat zielska musiało paść i idę, a raczej próbuję się przemieszczać w błocie po kolana, żeby nie urwać cienkiej żyłki. Opisując to co wtedy się stało chyba najlepiej będzie użyć oklepanego stwierdzenia, że 'zaczep nagle ożył'. Ale to chyba najbardziej trafny opis w trakich momentach. Musiałem zrobić naprawdę głupią minę, bo pan siedzący kawałek dalej zaczął się śmiać i mówić coś o rozwolnieniu na widok patyka. Przyznam się szczerze, że później coś jeszcze mówił, czy o coś pytał ale to odbijało mi się chyba od uszu i tylko jakiś szmer do mnie docierał. Mój 'zaczep' postanowił
brać łowieckaobrać kierunek drugi brzeg i z gracją odpowiednią dla rozpędzającej się lokomotywy rusza w nurt. Przyłapałem się na tym, że stoję i drapię się w głowę myśląc o grubości mojej żyłki. Ale chyba znowu los się do mnie uśmiechnął, bo 'lokomotywa' dziwnym trafem robi łuk i na szpuli znowu się robi troszkę mniej miejsca. Po 5 min nasuwa mi się małe pytanie. Hmm... A co to jest do cholery jasnej!? Przecież żadna ryba, którą holowałem nie jeździ przy samym dnie. No może brzana, ale w życiu w takim błocie by nie żerowała. Podczepiłem za d... Za płętwę jakiegoś leszcza czy co? Mały wirek przy powierzchni jednak rozwiewa tą teorię. Ryba musi być zapięta za pysk. No to co sandacz?? Jakiś taki za ciemny. Ja pier... I znowu mamy trasę o nazwie 'drugi brzeg'. Dobra, koniec. Cmoknij mnie gdzieś. Dokręcam hamulec, żeby przynajmniej zobaczyć coś Ty za jeden. Zielona żyłka na skraju wytrzymałość zaczyna się powoli jakaś taka biała robić. No ale rybkę mam już tylko 3 metry od siebie, dalej uparcie trzyma się dna, a przez tą brudną wodę widać jedynie zarysy jak się porusza. Hmm... Tak jakoś dziwnie się porusza. Podnoszę ją do powierzchni na tyle siłowo, na ile pozwala mi nadwątlona żyłka. O ja pier...!!! O k...!!! Sum!!! Kto tu ostatnio suma widział!? Przecież to woda górska, w której zaraz obok głowatki łapią!!! No dobra tylko jak go teraz podebrać? Próba za kark kończy się fiaskiem. Za śliski. Co ja czytałem o podbieraniu sumów?? No tak kciuk do pyska. Rozkręcam trochę na wszelki wypadek hamulec i trzeba by tego spróbować. No to jak na defiladzie. Ja mu kciuk do pyska, a on w tył zwrot i naprzód marsz. Dobrze, że luźno hamulec był. Zmęczony już jest. Z powrotem idzie jak na smyczy. Coś mi ciepło na palcu. Ostre te 'tarki' ma. Tym razem inaczej. Łeb na błoto, porządny chwyt za kark i sumek ląduje na brzegu. Nie jest duży. Pewnie przekroczył 80cm. Pewności nie mam, nie mierzyłem. Ale pierwszy wymiarowy i to na taką żyłkę! I to na własnoręcznie wykonaną przynętę!!! Mała sesja i początek reanimacji. Za plecami słyszę pytanie co ja wyprawiam? Co robię? Wypuszczam mojego sumka. Z pewnych względów cenzuralnych nie zacytuję pytania na temat mojej sprawności umysłowej. No ale rybka już sobie odpływa, a ja z bananem na twarzy i przyponem całym ze śluzu zbieram się do powrotu nie zaszczycając miłego pana odpowiedzią.
A do tych większych okoni też się jeszcze dobiorę!!!
łowiectwo