Kontrolne połowy na jesiennych stawach


Kontrolne łowienie na prywatnych stawach – jesień 2014
Po udanych wrześniowych zawodach spławikowych na Ubliku, dostałem zaproszenie do sprawdzenie stanu ryb na prywatnych stawach u znajomych. Jeden staw jest nastawiony na karpie i karasie, a drugi na liny. Ponieważ pogoda na początku października zrobiła się przepiękna, zdecydowałem się poświęcić weekend na takie wędkarskie wyprawy w okolice Warszawy.
W sobotę pojechał do pan Bogusława w okolice Raszyna Staw jest stosunkowo nowym akwenem, o niewielkiej powierzchni w kształcie prostokąta. Jego głębokość od półtorej do dwóch metrów. Na jednym z krótszych boków rośnie szpaler wysokich drzew. Trzy pozostałe boki porośnięte są krzakamii, które wyrastają na ściętych pniach brzóz i olch. Do tego dochodzi wysoka roślinność trawiasto-ostowa. Według słów pana Bogusława, w stawie powinny pływać karpie oraz karasie (japońce). Ale ostatnio ryby nie chciały brać, a karpie są na tyle przebiegłe, że na wędkę nie można ich złowić.
Znając uwarunkowania stawu oraz ostatnie relacje pana Bogusława, umówiłem się, że przyjadę i sprawdzę w boju możliwości wędkarskie stawu. W domu wybrałem jedną wędkę karpiową, drugą spinningową (jako lekką guntówkę) oraz trzecią (od ostatniego wędkowania) ulubiona bolonkę 8 metrów ze spławikiem. Na razie zakładam, że wędki gruntowe będą czekały na większe ryby, a zabawa ma być na trzeciej spławikówce. Kiedyś regulamin PZW, pozwalał na takie wędkowanie, teraz ograniczył tylko do dwóch wędek. Przynęta wybrałem w pełni klasyczną: białe i czerwone robaczki oraz kukurydza. Zanęta na bazie płatków owsianych z dodatkiem zanęty leszczowej oraz zanęty płociowej i kukurydzy.
Rano niestety pogoda nie była najlepsza, padało. Spokojnie zabrałem się za porządki, aby przeczekać deszcz. Koło jedenastej za oknem wyjrzało słońce, znak, że trzeba jechać. Po paru minutach byłem już nad stawem. Wypakowałem rzeczy i rozejrzałem się po okolicy. Jak chodziłem bez wędki, staw wydawał się większy. Stan wody opadł dobre osiemdziesiąt centymetrów. To było widać na roślinności wokół wysokich brzegów. Wybrałem miejsce w okolicy środka dłuższego boku, tak aby słońce ogrzewało moje plecy. Przyniosłem swoje graty. Stanowisko było niezłe, ale z obu tron ograniczone krzakami olchy. Nie zmieszczę trzech wędek. Po chwili zdecydowałem, że jedną karpiową zarzucę w prawą stronę, a na wprost zanęcę miejsce pod spławikówkę. Parę metrów dalej ustawiłem podpórki pod trzecią wędkę. Trochę trzeba było oczyścić brzeg z ostów i trawy, tak aby była wygodna droga do wędki oraz dobra widoczność wskaźnika brań z głównego stanowiska. Teraz przygotowałem zanętę i wrzuciłem kilka kulek w moje miejsce, gdzie przewidywałem ustawienie spławika na wodzie.
Na pierwszej wędce, karpiówce mocuję kołowrotek, zakładam koszyk zanętowy oraz wiąże haczyk z włosem. Na włos nanizuje cztery ziarna kukurydzy, jeszcze na koniec mały plastikowy stoper, aby nie spadły zbyt łatwo. Koszyk napełniony i pierwszy rzut niezbyt mocny, tak aby nie przerzucić stawu. Napinam żyłkę, układam wędzisko na podpórkach, ustawiam wolny bieg na kołowrotku i zakładam wskaźnik brań. Teraz mogę tylko czekać, aż mój karp znajdzie kukurydzę. Teraz zbroję drugą wędkę na moim spinningu. Kołowrotek karpiowy, koszyk zanętowy oraz haczyk, ale bez wąsa. Zakładam czerwonego robaczka, ubijam zanętę w koszyku i rzucam pod drugi brzeg. Tutaj obok karpia może pojawić się także karaś. To jest istotne, bo o ile nawet mały karp pociągnie przynętę, to kołowrotek zacznie dzięki mechanizmowi wolnego biegu , będzie pięknie terkotał. Karaś, nawet duży, nie zawsze uruchomi wyciąganie żyłki. Wtedy istotne jest obserwacja bańki wskaźnika brań i jej ruchu.
Teraz mogę rozciągnąć swoja bolonkę, sprawdzić grunt, założyć białe robaczki i katem oka widzę skaczący wskaźnik na spinningu. Podbiegam, zacinam i wyciągam czerwonego karasia. Takie 20 cm rybki, o pięknym kształcie, tylko łuski wyglądają jakby ktoś pomalował farbą, która teraz chce zejść. Delikatnie próbuję palcem przejechać po łuskach, ale kolor nie znika. Taka uroda tej rybki. Na razie moja złota rybka ląduje w siatce, bo trzeba zachować dowód, co pływa w tej wodzie. Zarzucam wędkę i kończę przygotować spławikówkę. W końcu biały robaczek ląduje w wodzie. Chwile trzymam wędkę w ręce, ale nic się nie dzieje. Odkładam na przygotowane podpórkę. Znów ruch bańki na spinningu, tym razem japoniec, trochę mniej niż 20 cm. Porządkuję resztę sprzętu i układam na stanowisku tak, aby wszystko było pod ręka łatwo dostępne. Z tych prac wyrywa mnie śliczny terkot kołowrotka. Podbiegam i zacinam rybę. Jest i walczy. Spokojnie podciągam bliżej brzegu, po gwałtownych ruchach oceniam, że będzie to karp poniżej kilograma. Jedną ręka trzymam wędzisko z napiętą żyłką, kontrolując, aby nie uwolnić ryby, a drugą sięgam do pokrowca po podbierak. Niestety, rozłożenie siatki wymaga użycia dwóch rąk. Podciągam żyłkę i czekam na kontratak ryby, gdy zaczyna wyciągać żyłkę, kładę wędkę na podpórkach i szybko kończę rozkładanie podbieraka i zaraz chwytam znów wędzisko. Ryba jest nadal na końcu wędki. Prowadzę od brzegu w kierunku zanurzonego podbieraka, uważając, aby ryba nie wpadła w zestaw spławikowy. Po chwili królewski (bezłuskowy) karp jest na brzegu. Taki widać tegoroczny wypuszczony około 0,6 kg. No to już wiem, że karpie są i jak się im poda właściwie przynętę, to dają się złowić. Znów zakładam ziarna kukurydzy na wąs i zestaw ląduje w wodzie. Teraz zaczynam zabawę na spławikówce. Wyciągam karasie, co jakiś czas pojawia się tez czerwona rybka. Znów terkot kołowrotka, zacięcie i wiem, że ryba jest większa. Ruchy silne, ale nie tak energiczne, jak przy poprzednim karpiu. Po chwili podciągam rybę, karpia pod brzeg i schylam się po podbierak, za drugim razem wprowadzam rybę do siatki. Jest to karp pełnołuski, ale ładnie wygarbiony z pięknymi wąsikami. Według fachowej oceny ok. 1,7 kg. Najlepszy na stół. Sprawdzam łuski i skrzela, czy nie ma jakiś pasożytów, ale ryba wygląda bardzo zdrowo i jest w dobrej kondycji. Ląduje w siatce. Teraz na przemian wyciągam na spinningowy kij lub na bolonkę karasie, czasami czerwone, ale zwykle japońce, takie od 25 do 15 cm. Robię sobie przerwę na obiad. Po obiedzie wracam do wędkowania. Tym razem spławik lekko zanurza się w wodę, ale po zacięciu wędka wygina się w pałąk. Walka trwa jakieś pięć minut, gdyż moją bronią jest wyginająca się długa tyczka, którą musze tak operować, aby ryba miała stale napiętą żyłkę. W końcu podciągam rybę pod powierzchnie i daje jej łyk (dla niej zabójczego) powietrza. Ryba zmęczona podpływa pod brzeg, a ja z trudem przez długość tej wędki naprowadzam do siatki podbiera. Sukces, karp pełnołuski tym razem ok 2 kg. To pierwsza moja tak duża ryba wyciągnięta na tej wędce, przy żyłce głównej 14-stce a przyponie 10-tce. Jestem bardzo zadowolony z tej ryby. Po chwili musze użyć podbiera do drugiej ryby, tym razem 75 dag karaś. A po chwili drugi, ponad pół kilo. Jeszcze przed szóstą łowię, trzeciego dużego karpia. Jestem już zadowolony i czas myśleć o powrocie do domu. Nastawimy komórkę na osiemnastą. Przychodzi pan Bogusław, sprawdzić moje wyniki. Pokazuję siatkę ryb i zapraszam na szósta, aby komisyjnie zważyć ryby. Komórka daje sygnał. Wstaje, przygotowuję wagę i wyciągam siatkę z rybami. Strzałka wagi zatrzymuje się pozycji 7,25 kg. Składają się na to 3 karpie w granicach 1,5 - 2kg, jeden karp 0,6 kg, 4 czerwone karasie, oraz 2 duże ponad pół kilo karasie–japońce i kilkanaście karasi od 25 do 15 cm. Pan Bogusław gratuluje połowu. Już wie, że jego karpie mają się dobrze i te wpuszczone w zeszłym roku maja już ponad 1,5 kg. Ryb zostają wpuszczona do wody, aby za następnym razem było, co łowić,
W czasie wpuszczania ryb jeszcze raz słyszę terkot kołowrotka. Podciągam i widzę znów królewskiego karpika taki ponad pół kilo, jednak tym razem przy naprowadzaniu ryby do podbiera popełniam błąd i luzuje żyłkę. Karp machnął ogonem i odpłynął w dal. Jak zażartowałem do pana Bogusława, to było już po czasie, wiec ta ryba i tak nie byłaby zaliczona.
W rozmowie z panem Bogusławem dowiaduje się, ze planuje tutaj utworzyć łowisko. Zaleta jest to, że blisko Warszawy, w ładnej okolicy, a w stawie są ryby, które zapewniają dreszczyk wędkarskiej emocji. Jednak jest to łowisko góra na sześć osób. Oczywiście trzeba dokładnie uporządkować roślinność brzegową stawy, wyznaczyć sektory dla wędkarzy, może jakieś mini pomosty. W otoczeniu powinny być kosze na śmieci, co najmniej jedna tojtojka a może także ławeczki. A dalej trzeba pomyśleć, może dobrze jakby połączyć drugi staw i wtedy łowisko nabrałoby już jakiejś wielkości.
Na razie trzeba mieć nadzieję, że panu Bogusławowi nie zabraknie sił w realizacji tego przedsięwzięcia. Żegnam pana Bogusława i karpiowy staw. Jutro czas na liny.
W niedzielę skorzystaliśmy z zaproszenia przyjaciół na ich działkę koło Kołbieli, aby skontrolować stan linów. Hasło wyjazdu brzmiało świętujemy dzień lina. Jedną z atrakcji działki jest tajemniczy wykopany przez gospodarza zielony stawek. Teren na działce jest piaszczysty, ale trochę niżej zalegają pokłady gliny. Dzięki temu można utrzymać tam wodę. Staw, a właściwie bardziej oczko wodne nie jest duży, według mojego rozeznania zajmuje teren 20x10 metrów. Z jednej strony stawku znajduje się piaszczysta plaża z łagodnym wejściem do wody. W drugiej połowie stawu wykopana jest głębia na około 2 metrów. Woda w stawie jest czysta, ale jej gliniaste otoczenie powoduje, że patrząc na nią widzimy zielony kolor wody. Woda wydaje się mało przeźroczysta, ale sprawdzając ją w szklanym naczyniu jest ładna, czysta. Na dnie stawku tworzy się muliste podłoże, ze spadających liści z rosnących w pobliżu brzóz. Gospodarze dbają także o roślinność na brzegu stawku oraz w samej wodzie.. Troska o to, aby stawek nie pokrył się rzęsą, spowodowała, że gospodarz zainteresował się rybami. Tak zrodziła się idea, aby wpuścić do stawku amury. W czasie rozmowy, skąd ma kupić ryby, podałem mu adres ośrodka zarybieniowego PZW a Halinowie. Gerard zadzwonił tam i pojechał na zakupy. Ale jak się okazało, było to już trochę po okresie sprzedaży narybku. Dlatego też nie było wyboru. Ale ostatecznie w Halinowie zaproponowano sprzedaż linów. Po krótkiej konsultacji ze mną, czy takie ryby mają szansę na przeżycie i spełnią swoją rolę czyściciela stawku z roślinności, została podjęta decyzja – kupujemy. I tak dwa lata temu zostały kupione liny, 11 sztuk po 23 cm razem 3 kg. Niestety początek hodowli był trudny, pierwszy lin padł zaraz po przywiezieniu a drugi parę dni potem. Pozostałe 9 linów po wpuszczeniu do wody machnęło ogonem i tyle ich było widać. Obserwacja wody nie dawała żadnych wskazówek, że ryby są i żyją. Czasami próbowałem podrzucić smakołyki na powierzchnię wody, ale nie było żadnego odzewu. Sytuacja wyjaśniła się dopiero na wiosnę. Mimo ukrycia w wodzie pojawił się pierwszy zwiastun, że liny mają się dobrze. W stawku pojawił się zastęp małych rybek. Była nadzieja, że są to liny. Teraz można było je karmić kukurydzą, pszenicą czy specjalnym granulatem. Małe rybki wypływały do rzuconej karmy i w lecie walczyły o nią jak stada piranii. Dalej jednak nie było widać tych większych ryb. Jednak pod upalny wieczór, który lubił spędzać nasz gospodarz na ławeczce obok stawu, czasami można było usłyszeć pluśnięcie ryby. W tym roku na wiosnę woda w stawku tak przybrała, że groziło wylaniem się wody na łąkę. Na szczęście nie trwało to długu i woda wróciła na swoje miejsce, a na łące nie było widać śladu ryb. Za to w wodzie znów pojawił się zastęp nowego narybku. Ponieważ stawek nie jest za wielki, trzeba zacząć myśleć o tym, aby nie było zbyt dużo ryb, bo zaczną karłowacieć. Stąd pomysł, aby urządzić Dzień lina. Jedną z atrakcji miało być sprawdzenie, jakie ryby są w stawie. Tym sprawdzającym miałem być ja. Na prośbę Gerarda (właściciela) zabrałem wędkę i zacząłem sobie wędkować. Najpierw ustaliłem limit połowów, umowę miałem na 4 liny. Choć stawek mały stwierdziłem, że trzeba wędkować zgodnie ze sztuka, czyli w najgłębsze miejsce rzuciłem trochę zanęty (płatki owsiane z bułką tartą, kukurydzą i białymi robaczkami). Potem rozłożyłem swoją wędkę – bolonkę 8 metrów. Spojrzałem na lustro wody, przez suchą jesień woda opadła prawie o metr i powierzchnia wody też się trochę skurczyła. Dziwnie wyglądało moje długie wędzisko na tle małego stawku, ale jego długość miała też swoje zalety. Mogłem naprowadzić spławik dokładnie nad najgłębszy dołek. Potem przygotowałem podpórki na odłożenie wędziska. Zrezygnowałem z podbieraka, bo pod moimi nogami była piękna piaszczysta plaża, na którą mogłem wyślizgiwać złowione ryby. Na początek założyłem na haczyk białe robaczki. Cały czas byłem bacznie obserwowany przez resztę towarzystwa. Jednak, gdy przez pierwsze 5 minut spławik nie dawał znaku życia, pozostali uczestnicy Dnia lina oddalili się od wody. Zrobiło się cicho. Słoneczko jesienne rozgrzewało otoczenie. Spławik wykonał powolny ruch. Potem spokój. Ale ja już siedziałem zadowolony, bo chociaż nie widziałem ryby, wiedziałem, że są w wodzie i teraz tylko chwila cierpliwości. Po niedługim czasie, spławik znów zaczął płynąć, podniosłem wędkę i zaciąłem rybę. Wędzisko wygięło się pod ciężarem ryby, zacięty lin pięknie wyskoczył z wody. Na tle wody złoty lin w powietrzu wyglądał przepięknie. Po chwili walki, podciągnąłem lina na brzeg. Z piaszczystej plaży przeniosłem na trawę i zawołałem resztę towarzystwa.
Lin prezentował się pięknie. Śliczna złota rybka, 32 cm długości i waga 0,6 kg. Przyjaciele pogratulowali zdobyczy, a właścicielowi udanej hodowli. Ryba wylądowała w wiaderku z wodą. Gdy nad wodą znów zrobiło się cicho, zmieniłem przynętę na kukurydzę. Spławik zaczął podskakiwać, tak jakby to ziarno próbowała zjeść drobnica. Po 20 minutach, spławik majestatycznie zanurzył się w wodzie. Zaciąłem, wędka wygięła się mocno. Ryba zrobiła ruch w prawo a potem w lewo nie odrywając się od dna. Gdy zacząłem podciągać żyłkę, niestety poczułem luz. Tym razem ryba była górą. Kolejnego lina nie udało się wyciągnąć. A na dodatek musiałem wystraszyć resztę ryb. Przez długi czas zmieniałem przynęty na białe, czerwone robaczki oraz na ziarna kukurydzy. Nic, spławik nie chciał drgać. Z tego oczekiwania wyrwało mnie zaproszenie gospodyni na obiad. Chwila przerwy dobrze zrobiła na rozprostowanie kości. Teraz możemy sobie porozmawiać, pożartować oraz zjeść pyszny obiad. Gulasz z warzyw z działki, kiełbasa z grilla, sałatki, własny chleb oraz sernik z makiem. Posilony i rozluźniony wracam nad stawek. Wybieram na przynętę białego robaczka. W końcu jest ruch spławika. Zacinam i wyciągam palcowego lina. Wołam gospodarza, aby zobaczył, jaki ma narybek w stawie. To chyba był tegoroczny przychów. Ryba wraca ostrożnie do wody. Jak tylko odzyskuje wolność, to kryje się w zielonkawej wodzie oczka.
Za chwile wyciągam trzeciego lina, taki sam jak poprzedni. Wracam do wody i czekam dalej. Do kompletu brakuje czwartej ryby. Gdy już się zastanawiam, czy przypadkiem ta czwarta ryba, to nie była ta, co się spięła, spławik ruszył po wodzie. To już była końcówka dnia, gdy zaciąłem czwartego lina. Walczył dzielnie, ale nie popisywał się wyskokami. Wylądował na plaży. Długość taka sama jak poprzednik, ale trochę cięższy: 32 cm 0,65 kg. Limit na dzień lina (4 złowione liny) wykonany. Składam sprzęt. Można wracać z tarczą do domu. Kończymy udany Dzień Lina, daniem buzi dwójce przepięknych złotych rybek i delikatnym wpuszczeniu z wiaderka do wody, przy oklaskach reszty towarzystwa. Można wracać do Warszawy.
Kolejny kontrolny połów na prywatnym stawie zakończył się sukcesem.

Zadowolony wędkarz Jan (Warszawa, 2014-10-06)

 


5
Oceń
(9 głosów)

 

Kontrolne połowy na jesiennych stawach - opinie i komentarze

skomentuj ten artykuł