Kuter, czy łajba - łajba, czy kuter, czyli dylemat frustrata
Stanisław Pluszczewicz (Stachu)
2011-10-26
Warszawka, gdzie żyję, jest miejscem szczególnym pod wieloma względami, ale ja widzę tylko jedno: EXODUS, czyli DESANT!!! To właśnie ten, przygniatający mnie pierdolec wygania mnie nad Bałtyk po zdrowie, po równowagę psychiczną.
Od jakiegoś już czasu rdzenna populacja stolicy najeżdżana jest przez ludność spoza, z Polski. Desantują Warszawę z każdego kierunku: ze wschodu i zachodu, z północy i południa, z Siedlec i Łukowa, z Lublina i Kraśnika, z Tarnobrzega i Starachowic, Olsztyna i Szczytna (przepraszam pominiętych) – po prostu zewsząd. Zmory w furach: LU, LLU, WS, NNI, KNS, KNT, etc., etc. prześladują mnie wszędzie!
Chociaż ja sam nie jestem rodowitym warszawianinem, bo mieszkam tu dopiero od 30 lat i staram się jakoś tych ludzi zrozumieć, to jest mi niemiłosiernie ciężko. Wydaje mi się, że ja, jako ten napływowy byłem inny: normalniejszy, pokorniejszy i kulturalniejszy, nie sadziłem się tak, jak sadzi się dzisiejszy desant. Staram się zrozumieć, że przyjeżdżają tu za pracą, do szkół, po przyszłość. Widzę też, że pojedynczo bywają normalni i mili, za to zgrupowani bywają agresywni, chamscy i … niebezpieczni.
Bardzo dawno temu, kiedy chodziłem jeszcze do kościoła, a było to w rodzinnej Ostrołęce, usłyszałem na kazaniu bardzo pouczającą historyjkę: „ Przyczłapał pod namiot Hindusa słoń. Było bardzo zimno, padał deszcz ze śniegiem, a zwierzę było do szpiku przemarznięte. Człowiek miał w chałupie nagrzane, na blacie kuchni stał jakiś tam samowar – było sympatycznie i przyjemnie. Słoń poprosił, czy nie dałoby się ogrzać nochala. Hindus pozwolił, elefant grzał sobie trąbę i przez chwilę było sympatycznie. Następnie zagadał, czy aby nie będzie człowiekowi przeszkadzało, żeby wsadził glacę? Uzyskał zgodę i dalej było w miarę luźno i przyzwoicie. Po kwadransie słoń wlazł cały do pomieszczenia i wypchnął współczującego mu człowieczka na zewnątrz, na zawieję … bez współczucia”.
Rzeczywistość jest taka: nie mam już patrzenia na wiecznie zblokowane drogi i parkingi (szczególnie osiedlowe), nie mam już siły i ochoty uczyć windowej kultury i ludzkich zachowań przybyszy, którzy opanowują już całe osiedla, nie chce mi się już prostować chamstwa tworzącego kolejki w Biedronkach, czy innych „Leclercach”.
Taki gamoń, jak jedzie furą po osiedlowej uliczce, to ja, pieszy muszę uważać, żeby nie rozjechał mnie albo psa, bo jemu się zawsze śpieszy. Nabrał kredytów i dogina teraz na pięciu etatach, żeby je popłacić. Sytuacja się zmienia, kiedy ja podjeżdżam samochodem na parking, do cudem wypatrzonego miejsca, a on przechodzi z wózkiem lub zakupami. Ja mam obowiązek stanąć, jak wryty, a on nie śpiesząc się pójdzie uliczką wzdłuż, chociaż po obu stronach ma chodnik.
To bardzo religijni ludzie. Najgroźniejsi są, kiedy wychodzą naładowani wiarą i dobrocią z mszy. Wtedy, jak idą szpalerem, to trzeba schodzić im z drogi, bo mogą człowieka rozdeptać, albo przytrzasnąć palce drzwiami samochodowymi, które odważyłeś się otworzyć.
Z uwagi na zmianowy charakter mojej pracy, byłem do niedawna bardzo szczęśliwym człowiekiem, bo spokój ducha i prywatność, odzyskiwałem w tygodniu, nad Wisłą. Niestety, zmieniło się i to, bo nad Moją Rzeką dopadł mnie … desant!
Wczoraj (piątek przed południem – jeszcze nie weekend) zaczaiłem się na swojej „tajnej” miejscówce.
Przykucnąłem 20 m przed główką, pies rozpłaszczył się karnie na piasku, niczym Szarik, pod ostrzałem i tak, bardzo skupieni, rozpoczęliśmy nasze łowy. Rzucałem w kierunku kamieni, a sprawa była bardzo rozwojowa, bo w 10 minut zaliczyłem dwa pstryki i jedno nie zacięte podbicie …
Jakież było nasze zdumienie, kiedy obok przedefilował bezpardonowo wędkarz – gadżeciaż i wpier…ił się w drogich traperkach na nasze kamienie. Grzecznie upomniany zaczął się jeszcze sadzić i jawnie prowokować do szarpaczki …
Okazał się pospolitym zasrańcem, bo kiedy doszło już do bezpośredniej konfrontacji (nosio - nosio), to się obsrał. Odszedł na bok i z bezpiecznej (miał szybsze buty) odległości coś tam jeszcze dziąsłował i wydzwaniał po posiłki. Nie wytrzymałem! Przywiązałem psa i wylegitymowałem gada. Wtedy osłabłem!!! Desant, kur.a, desant! Z Sosnowca. Matko, dopadli mnie i tu, w tygodniu, w mojej samotni …
Do wczoraj miałem tu azyl, umiarkowany spokój, a pies swobodę, bo stali bywalcy „naszego” odcinka rzeki znają go doskonale i wiedzą, że jest łagodny, niegroźny. Przyczłapał jakiś gamoń i próbuje mnie ustawiać i psa mi, kur.a w kaganiec ubierać. Koniec, kur.a, jadę nad morze i mam nadzieję, że tam mnie desantowe zmory nie dopadną. Jest duże prawdopodobieństwo, że tam mi odpuszczą, bo muszą przecież doginać (zobowiązania kredytowe), bo nie każdemu z nich rodzina zakupiła mieszkanie za ziemię odsprzedaną Warszawiakom, poszukującym spokoju. (??!!) Chore!
Mam dylemat i to całkiem niemały: popłynąć kutrem, czy zamustrować się na łajbę?
Jeżeli mam się zrelaksować, to nie chciałbym trafić na gawiedź, chamstwo lub mięsiarzy. Mam duże szanse spotkać ich na kutrze. Doświadczony życiem unikam Łeby, czy Darłówka (tu można wdepnąć w duże chamstwo i może być nawet niebezpiecznie), więc jeżdżę tylko do Władysławowa.
Jakiś czas temu byliśmy na wypadzie z kolegami, z koła (nazwy kutra i miejscowości, z grzeczności nie wymienię) i przyszło nam łowić z grupką wypitych mięsiarzy z okolic Olsztyna - tacy etatowi zapełniacze kutrów, którzy przyjeżdżają po mięsko do mazurskich smażalni. „Najaktywniejszy” z nich, jak się „rozjadowił”, to wybrał sobie za ofiarę, samotnego, niezbyt wyrośniętego chłopaczynę, któremu dokuczał niemiłosiernie: popychał, ubliżał, z poklepywaniem po łysince włącznie. Gdyby nie nasza pomoc, to samotnik ten, nie połapałby sobie za mocno. Pojedź sobie w pojedynkę i traf do takiej drużyny … Horror!
Niebezpieczni są też urwani spod kurateli żon i matek zbytnio rozluźnieni łowcy, którzy plączą się z sąsiadami (nawet takimi po drugiej stronie pokładu) lub próbują zarzucać zestawy zza głowy.
Na kameralnej łodzi też zdarzają się mniej lub bardziej upierdliwi towarzysze, ale nad mniejszą grupą zdecydowanie łatwiej jest zapanować. Pewnie, dlatego grupki do nauki języka są okrojone. Bystrzacha ze mnie, co? Co tu dużo gadać, zbieram wywiad i wystrzegam się przynajmniej kontaktu z wszędobylskim desantem.
Większa łódka, to większa anonimowość, stąd i ryzyko trafienia na upierdliwców jest zdecydowanie wyższe. Na kutrze ryzykujesz też, że nie połapiesz także z innych przyczyn:
*Szyper może być do bani … Wrócisz niezadowolony, to nikt się tym nie przejmie, bo obsadę mają i tak na cały rok już rozpisaną. Armator małej łodzi nie wsadzi nigdy łosia za stery, bo straci klientów, a dopilnuje tego z pewnością czujna konkurencja.
*Załóżmy, że aktualne łowisko jest bardzo oddalone od portu. Wolno poruszająca się jednostka wlecze się tam i z powrotem kilka godzin, co skutkuje 1,5 godzinnym (raptem!) pobytem w obrębie żerującej ławicy. Sprytną łódką dopływasz szybko na łowisko i przez większość dnia robisz to, po co przyjechałeś.
*Nie wdychasz spalin z komina przedpotopowego statku, co nie pomaga w walce z chorobą morską.
*Niezmiernie rzadko zdarza się, aby współuczestnicy rejsu byli zgodni i pozwolili na połowienie nad wrakiem. A przecież to tu mamy największe szanse na spotkanie z rybą życia! Tłumaczenie przeciwników dorszowania nad wrakami, że tam urywa się dużo przynęt, do mnie akurat nie trafia. Nie jadę przecież 500 km po to, żeby ciągać na plaży niewyrośnięte sztuki.
Kiedyś wędkowaliśmy z niedużej motorówki. Kapitan zawiózł nas na „rafę” – takie bałtyckie kamienisko, coś jakby górka. Ryb było do bólu i to w każdym rozmiarze: małe, średnie i basiory. Ciągaliśmy sobie, testowaliśmy i selekcjonowaliśmy przynęty: na te biorą małe, te smakują średniakom, a te z kolei pasują grubasom. Poczułem się wtedy bardzo szczęśliwy i wyróżniony. Miałem upragnioną prywatność, bezmiar wody - aż po horyzont, komfortowe warunki i życzliwych ludzi wokół siebie. „Naszą górkę” okrążały (jak sępy) trałowce, ale zaciągały tylko uciekinierów z „naszej ławicy”. Kutry te nie mogły podpłynąć na skały, bo … potarmosiłyby sobie swoje śliczne siateczki. Fajniutko, co?
Szczerze się przyznam, że największe sztuki złowiłem na kutrze. Pewnie, dlatego, że kuter zaliczyłem kilkadziesiąt razy, a na motorówce byłem dopiero kilkakrotnie.
*Kosztacje rejsu przemawiają za kutrem. We Władysławowie koszt rejsu na wziętej jednostce dochodzi do 200 zł, podczas gdy łódką można popłynąć już za 250 – 300 zł.
Zrozumiałe jest, że kiedy rozgrywamy zawody kołowe, to potrzebujemy więcej miejsc. Kutra, a nawet dwóch i to na dwa dni, żeby ustawić dwie tury i wyrównać szanse startujących zawodników.
Ja, osobiście jestem zwolennikiem jednodniowego łowienia, bo jak popłynę z odpowiednim (czytaj: pewnym) człowiekiem, to wiem, że połapię i nie spotka mnie przykrość.
*Rachunek jest prosty i przemawiający za motorówką. Nie ma wg mnie sensu pozostawanie na dzień następny, bo jeden rejs za 300 zł, ale pewne, a nie dwa dni za 350 – 400 zł za loterię (warunki i ludzie). Dodajcie do tego koszt zakwaterowania + utrzymanie + nadwerężona wątroba …
Parę lat temu, kiedy byłem bardziej, niż teraz napalony, to gnałem nad morze i wskakiwałem (najczęściej) na przypadkowe kutry. Wracałem często niespełniony, zawiedziony i z kacem moralnym. Teraz, kiedy nastały ciężkie czasy i nie stać mnie już na tak częste wypady, dojrzałem do decyzji, że muszą one być bardziej przemyślane. Niech to będą wyjazdy możliwie udane i satysfakcjonujące, czego sobie i Wam życzę. Jakże mądry i życiowy jest wyświechtany i zdewaluowany slogan: „Podaruj sobie odrobinę luksusu”, do którego dodam od siebie: - „bo na lipę, Cię nie stać”.
Płynę, więc motorówką!