Łaskawa Wkra - jazie i klenie
Marcin Malczewski (malcz)
2011-04-29
Po naradzie sztabowej i burzy mózgów wybraliśmy miejsce inauguracji lekko-spiningowych łowów…początkowo braliśmy pod uwagę kilka rzeczek…ale wybór i tak padł na Wkrę…tak naprawdę chyba była to czysta formalność, co roku tam startujemy, więc teraz nie mogło być inaczej. Pomimo tego, że zawsze nasze pierwsze w roku wyprawy nad Wkrę kończyły się porażkami i wielkim rozczarowaniem to i tak Orzyc, Bzura, Pilica, Jeziorka i inne mazowieckie rzeczki nie miały z nią szans…”w końcu musi się udać”- ta dewiza zadecydowała.
Zaczynamy bez szaleństwa, start 7…tak żeby nie wpakować się w korki, ale jednocześnie w miarę się wyspać…godzina drogi i jesteśmy na miejscu. Trochę ten odcinek rzeki już znamy, parę razy tutaj byliśmy, jednak jak wspomniałem wcześniej, jeśli chodzi o wiosenne łowy na Wkrze nie można powiedzieć abyśmy byli specami. Na początku wytypowaliśmy kilka miejsc, tak aby systematycznie poruszać się w górę rzeki. Według planu, łowienie mieliśmy zakończyć w Bolęcinie. Pierwszym miejscem nad wodą, w którym wysiedliśmy z samochodu był Pomiechówek, jednak obaj zgodnie stwierdziliśmy, że rzeka w tym miejscu jest dobra na lato i teraz absolutnie nas nie powaliła, więc przenieśliśmy się wyżej. Następny most drogowy, skręcamy w prawo. Parkujemy. Jest dużo lepiej niż w Pomiechówku. Szybkie montowanie sprzętu i jesteśmy gotowi do boju. W pierwszej kolejności w wodzie lądują zakupione zimą cudeńka. Woblery wygrane na aukcjach po ciężkich licytacjach, Jakubson zaczyna od „poziomek” LD, ja natomiast od moich nowych Sendali. U mnie bez kontaktu, zmieniam więc miejsce i wobka, tym razem na (również nową) „pokrywkę”. Niestety efekt ten sam. Widzę jednak, że Jakubson do mnie wymachuje jakąś małą rybką – 15 cm okonek, za moment powtórka z rozrywki, wielkość taka sama, ale tym razem jazik. Ja nadal jestem bez porządnego kontaktu, nie tracę jednak dobrego humoru, przecież to dopiero początek walki. Przenosimy się w dół rzeczki. Docieramy do małej zatoczki na skraju nurtu i zatopionych traw, gotuje się w niej od15-20 cm kleni, niestety kończy się na odprowadzeniach i stukaniem w kotwiczkę woblera, a gdy w końcu doczekałem się brania po sekundowym holu ryba robi „papa”. Jakubson w tym czasie troszkę dalej wyciąga klenia 23….szału nie ma, ale jeśli każda następna rybka będzie troszkę większa to „połowimy”. W końcu i ja złowiłem swoją pierwszą rybę wyprawy, wobler ze Zgorzelca po raz kolejny mnie nie zawiódł, co prawda skusił tylko małego okonka, ale na otwarcie konta w sam raz.
W końcu postanowiliśmy przenieść się w następne miejsce, po 15 minutach drogi lądujemy w Borkowie. Rzeka wygląda tutaj naprawdę imponująco, drobny żwir na dnie, małe przelewiki, spowolnienia, zatoczki z grążelami na skraju nurtu, ilość miejsc pachnących grubym zwierzem naprawdę niesamowita. Ja idę w stronę mostu, Jakubson w dół rzeki, staram się męczyć główny nurt i jego obręby. Kompan natomiast katuje małe zatoczki i zalane trawy, już po chwili widać, że jego taktyka okazuje się lepsza. Kleń 20 nie powala, ale kolejna rybka zasila jego konto. U mnie natomiast cisza, nie do końca potrafię poradzić sobie z łowieniem w nurcie w tym miejscu, miejsce świetne, ale czegoś mi brakuje i nie wiem jak je dobrze wykorzystać. Rezygnuję z dalszego łowienia w ten sposób, przypinam wobka do wędki i podchodzę do Jakubsona. Robimy szybką naradę. Chociaż złowił tutaj klenia też jest mocno rozczarowany wynikiem, bo naprawdę aż „śmierdzi” gruba rybą, postanawiamy wrócić się do mostu i dokładnie obłowić mikro zatoczki przy głównym nurcie. Docieramy na miejsce, przypinam ciemnego Nigri Corona-fishing, wybór sam mnie zaskakuje, jest to świetnie wykonany wobler o bardzo agresywnej pracy, jednak chyba jeszcze nic dla mnie nie złowił, ale sami wiecie jak to czasem jest, otwieramy swoje pudełko ze skarbami i „coś” wpada nam w oko. Rzucam po raz czwarty, wobler ląduje w zwarkach na skraju nurtu, prowadzę go do zalanych traw na spokojną wodę i łup, zacinam w tempo i po krótkiej walce 30 cm jaź ląduje na brzegu. Radość ogromna, ryba nie jest wielka, ale ślicznie wybarwiona i do tego wymiarowa. Pamiątkowa fotka i jaź wraca do wody. Od razu bardzo poprawia mi się humor, chociaż i tak nie był daleki od ideału, ale teraz dopiero mogę bez stresowo łowić dalej. Jakubson postanowił dalej męczyć zatoczki przy moście, ja natomiast stwierdziłem, że sprawdzę co słychać po drugiej stronie rzeki, lewy brzeg wydaje się być ciekawy, a że jest okazja przejść przez most i sprawdzić co się tam czai długo się nie zastanawiam. Woda tak jak podejrzewałem jest troszkę głębsza. Nie zmieniam woblera, wykonuję rzut w kierunku wystającego z wody drzewa, prowadzę go pomiędzy brzegiem a zwalonym drzewem, mniej więcej w połowie drogi czuję lekki puknięcie, zacinam i nic. Rzucam jeszcze raz w takim sam sposób, przekręcam dwa razy korbką i czuję potężne uderzenie i od razu dźwięk hamulca. Po młynkach na wodzie i walce „w miejscu” od razu wiem, że znowu mam do czynienia z jaziastym, tym razem dużo większym. Mój nowy Diaflex gnie się koncertowo, hamulec działa bez zarzutu-dla takich chwil warto żyć. Jakubson szybko zareagował na moje „SIEDZI” i widzę, że już biegnie przez most. Jeszcze jeden odjazd, kilka młynków i wydaje mi się, że ryba jest gotowa by wskoczyć do podbieraczka muchowego, zsuwam się niżej tak abym miał zasięg i jednym sprawnym ruchem podbieram srebrne cudo. Jestem przeszczęśliwy, rekord życiowy pobity – 42 cm. Robimy dokładną dokumentację fotograficzną i za moment obserwujemy jak majestatycznie odpływa w nurt Wkry. Szczerze przyznam, że nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie myślałem, że na inaugurację uda przechytrzyć mi się takiego jazia, cóż początek sezonu wymarzony Porzucaliśmy jeszcze trochę na tym odcinku rzeki, udało mi się wymęczyć jeszcze jednego okonka, Jakubson zaliczył natomiast szczupakowi obcinkę.
Przenieśliśmy się w kolejny miejsce z mostem, tym razem wybraliśmy Joniec. Nasz spokój od razu zakłóciły dwie ekipy w samochodach 4x4, które forsowały rzekę w najpłytszych miejscach i pokonywały pobliskie bezdroża, jazgot i gwar był ogromny, ale cóż trzeba być wyrozumiałym Panowie robili to, co lubią najbardziej. Mimo tych nieproszonych gości i napiętej atmosfery byłem dziwnie spokojny o to miejsce, czułem że tutaj tez połowimy. Niewiele się pomyliłem, Jakubson sforsował w miarę płytką wodę i teraz On skupił się na obławianiu głównego nurtu, ja natomiast próbował robić dokładnie to, co przyniosło mi efekt w Borkowie a mianowicie prowadzenie woblerka wzdłuż zalanych traw na 40 cm wodzie, nie czekałem długo chyba piąty rzut okazał się szczęśliwy. Tym razem zadziałał malutki woblerek ze Zgorzelca, jaź był w wyjątkowo dobrej kondycji i byłem przekonany, że jest większy, ale 31 cm też mnie zadowoliło. W następnym rzucie na ten sam wabik trafił się krótki szczuporek, na szczęście nie pozbawił mnie mojej skutecznej broni. Po tych braniach, pojawił się koło mnie zniechęcony Jakubson, u którego absolutnie nic się nie działo. Po krótkiej naradzie i wymianie spostrzeżeń odnośnie tego gdzie stoją ryby, zmienił przynętę na niebiesko-czarną opalizującą pokrywkę….i zaczął się koncert mojego kompana…w odstępie 15 minut na brzegu zameldowały się 3 jazie: 28, 39, 26…przy czym 39 skapitulował po pięknej walce, ryba była naprawdę pięknie wybarwiona i w doskonałej kondycji. Po takich łowach byliśmy w doskonałych humorach, obaj zgodnie doszliśmy do wniosku, że dawno tak ładnie w Polsce nie połowiliśmy a tym bardziej na początku sezonu. Byliśmy już mocno zmęczeni, ale postanowiliśmy sprawdzić jeszcze jak wygląda most i tama w Bolęcinie, tak na parę rzutów, żeby następny wyjazd zacząć od tego miejsca.
Dotarliśmy szybko i bezboleśnie. Jakubson szybko potwierdził, że jego nowa super broń jest dobra nie tylko na jazie, wyjął na niebieską Pokrywkę spod krzaków 3 okonie. Ja w tym czasie stanąłem na wprost pięknego miejsca, zwężenie nurtu…kamyki po boku…szybka wartka woda…pachniało grubą rybą….założyłem przynętę którą darzę chyba największym sentymentem, białego 2,5 cm horneta deep-runner, w białym kolorze, nie jest to już niestety stary oldschoolowy „dace”, ale ten pomalowany w nowy wzór. Pierwszy rzut na kamienie, nie zwijam plecionki tylko trzymam kij na godzinie 11 i daję woblerowi pracować na napiętej plecionce, dwa puknięcia w głazy i stało się. Był to moment w którym zrozumiałem te wszystkie teksty czytane w WW, WŚ, WP i innych gazetach: „nic nie mogłem zrobić”, „ryby nie dało się zatrzymać”, „istny potwor”….tak właśnie było…puknięcie i jazgot hamulca oddającego swobodnie 15 metrów plecionki….przymurowanie i następne 10 metrów….i pstryk…po zabawie….stałem tak dobrą chwilę nie wiedząc co się stało. Mój sprzęt może nie był przygotowany do walki z potworami, jednak kij 2-12, plecionka 0,06 i dobrze wyregulowany hamulec dawały szansę na nawiązanie walki ze sporymi rybami a teraz mogłem tylko stać i się patrzeć. Nie miałem do czynienia z taką bezradnością od kiedy w 1998 wstąpiłem do PZW, przez 6 lat łowów w Szwecji też nie spotkała mnie taka przygoda. Jak dla mnie łowienie już się tego dnia skończyło, Jakubson w tym czasie wrzucił swoją magiczną „Pokrywkę” na drzewo na szczęście bez konsekwencji. Obaj zgodnie stwierdziliśmy, że czas zakończyć łowienie, bo zaczynamy zacinać ryby, których nie da się wyjąć i wrzucamy woblery na drzewo. Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Wróciliśmy do auta, przebraliśmy się w normalne obuwie i poszliśmy jeszcze rzucić okiem na tamę….jedno jest pewne obaj wiemy gdzie zaczniemy następne łowy, a ja tą brzanę jeszcze dostanę…..
Efekt łowienia:
Jakubson: 4 jazie, 2 klenie, 6 okoni
Marcinson: 3 jazie, 2 okonie, szczuporek
Wszystkie ryby dalej pływają we Wkrze.
Połamania kija!