Łebskie płocie
Mariusz Kościelski (kostekmar)
2010-11-19
Przyszła sobota i długo oczekiwany wypad na ryby. Prognozy nie były zachęcające, jednak to tylko prognozy i za oknem wyglądało, że jest całkiem przyzwoicie. Wypiłem kawę, przygotowałem wałówkę, zapakowałem się do samochodu i wyruszyłem w drogę. Po przyjeździe do kolegi zmiana pojazdu no i dalej w drogę. Najpierw po dwóch kolejnych uczestników wyprawy. Oczywiście pierwszy z nich do zabrania został obudzony dopiero po naszym telefonie. Strata kilkunastu minut. Cóż i tak bywa, ale następny czekał zwarty i gotowy przed swoim domem. Manele do auta i kierunek Łeba.
Po godzinie jazdy znaleźliśmy się w pobliżu łowiska na kanale rzeki Łeby. Trawa siwa od szronu i lekko zmarznięta ziemia. Trochę chłodno. Kilka podskoków w ramach lekkiej rozgrzewki i już było cieplej. Po rozpakowaniu się i rozłożeniu sprzętu oraz zabezpieczenia logistycznego wyprawy nadszedł czas na rozpoczęcie wędkowania. Do wody poszło kilka kul zanętowych, a za nimi nasze zestawy gruntowe. Teraz tylko czekanie na pierwsze brania.
Tymczasem łódź rybacka udaje się kanałem w stronę jeziora Łebsko ponad naszymi zestawami. Po chwili staje i prąd wody znosi ją w naszą stronę. Ludzie na łodzi kombinują jak mogą, aby uruchomić silnik. Niestety bezskutecznie.
- Zaraz nam rozpierdzielą kije!!! – mówi jeden z kolegów.
- Weźcie pagaje w łapy i fechtujcie, bo nam pozrywacie zestawy!!! – woła następny.
- Pięciu fachowców do silnika, a wiosłować nie ma komu??? – dodaje po chwili trzeci.
W ten oto sposób grono ekspertów na brzegu wyraziło swoje zdanie w tej nurtującej kwestii, a ja zwinąłem gruntówki, wziąłem spinning i poszedłem poszukać sandacza do czasu aż wyklaruje się sytuacja z łodzią. Niestety mętnookie drapieżniki nie chciały współpracować, więc po przejściu kilkuset metrów i oddaniu kilkunastu rzutów obrałem kierunek powrotny do grona zaprzyjaźnionych wędkarzy. Kiedy dotarłem do szanownych kolegów było już spokojnie i moje gruntówki powróciły w miejsce gdzie być powinny. Teraz tylko czekałem na efekty.
Po kilkunastu minutach pierwsza szczytówka zaczęła niemrawo drgać. Zacięcie i pusto. Taka sama sytuacja miała miejsce u wszystkich wędkujących. Najwyraźniej drobnica zaczęła skubać, ale nic konkretnego jeszcze nie podeszło. Minęło parę minut i już bardziej zdecydowane drgania naszych szczytówek. Raz po raz jeden z nas wyciąga dość ładną płoć 25-27cm, ślicznie ubarwioną. Najlepsze brania zostały jednak zaprzepaszczone przez telefony od małżonek z pytaniami o efekty. No jak mogło być inaczej? Stoi sobie człowiek spokojnie i wpatruje się w szczytówki, kiedy niespodziewanie odzywa się dzwonek telefonu. Trzeba odebrać.
- I jak skarbie? Biorą? – pyta małżonka.
- Coś tam się dzieje – odpowiadam. Kolacja raczej powinna być – dodaję po chwili.
- Trochę zimno, nieprawdaż? – kontynuuje małżonka.
Wędka prawie skacze na podpórce, szczytówka uderza o lustro wody, aż krople smyrają mnie po twarzy, a ukochana dalej nawija. No przecież nie przerwiesz połączenia, bo się obrazi. Nie dość, że została sama w domu, to jeszcze rozmawiać nie chciałeś – będzie argumentować po powrocie. Leciutko wkurzony, ale w zgodzie z naturą kobiety dałem szansę mojej połowicy na wygadanie się i zaprzepaściłem piękne branie. Po zakończeniu miłej porannej rozmowy z pozostawionym przecież w samotności domownikiem płci pięknej, wyjąłem zestaw z wody z golutkim haczykiem na jego końcu. Założyłem świeże robaki, napełniłem koszyk i do wody.
Rybki brały całkiem nieźle, więc strata wspomnianego brania została nadrobiona z nawiązką. Kolejnych kilka, ponad 25-cio centymetrowych płoci trafiło do siatki. Niestety nie trafiła się żadna powyżej 30cm, ale i tak było dobrze. Od czasu do czasu jakiś leszcz zameldował się na zestawie, ale nic wielkiego. W końcu słońce pokazało się na sklepieniu i zaczęło troszkę przygrzewać. Zaraz zrobiło się przyjemniej. Zapowiadanego deszczu na szczęście nie uświadczyliśmy.
Po przejściu przez słońce jego zenitu zaczęliśmy powoli zwijać zestawy, porządkować łowisko i pakować się. Już po kilkunastu minutach siedzieliśmy w aucie i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Drogę prowadzącą z łona natury na łono rodziny. Oba bezcenne, nie zapłacisz za nie przecież kartą. Chyba kiedyś jeszcze wrócę z kolegami na łebskie płocie?