Leszczysko
Jan Stanisz (stan)
2009-03-23
Wieczorem spróbowaliśmy coś złowić, ale brały tylko krąpiki i uklejki. Tato był nawet zadowolony, kilka uklejek wpuścił do sadzyka, miały służyć jako przynęta na węgorze. Namiotu ze sobą nie zabraliśmy, był lipiec i noce były dosyć ciepłe, mieliśmy tylko krzesełka wędkarskie. Zarzuciliśmy po dwie gruntówki, na przemian, jedna z rosówką, a druga z uklejką. Noc moim zdaniem była za jasna, niebo szkliło się gwiazdami, a po północy księżyc oświetlił jezioro całkowicie. Było po zawodach, ani jednego brania, nieprzespana noc i żadnych emocji.
Wieczorem widziałem jak miejscowy wędkarz wysypał całe wiadro zanęty z kładki przylegającej do naszego stanowiska. Nad ranem postanowiłem przezbroić gruntówki, założyłem spławiki spławiki i poszedłem z puszką robaków na zanęconą miejscówkę. Rodzic przestrzegał mnie przed łowieniem z tej kładki, bo jak przyjdzie właściciel i cię wygoni, to ja się z nim bił nie będę. Powiedziałem, że jak tak się zdarzy to się zwinę i wrócę z powrotem.
Z dużymi oczekiwaniami zarzuciłem jedną wędkę dalej, a drugą przy trzcinach, a na haczyki pozakładałem największe gnojaki. Spławik na jednej wędce, tej dalej zarzuconej, zaczął powoli się wykładać. Zaciąłem mocno, z myślą o grubych wargach dużego leszcza, lecz o dziwo z wody wyskoczył, jak z katapulty krąpik wielkości dłoni. Za chwilę drugi, trzeci. Zwiększałem grunt, aż do dna, ale nic to nie dało, dalej brały dłoniaki. Spojrzałem w stronę drugiej wędki, ale nie zobaczyłem spławika, szybko zareagowałem i za chwilę w siatce miałem kilowego lina. Ojciec usłyszał chlapanie, więc pochwaliłem się, że złowiłem niezłą rybę. On nie miał na koncie żadnej ryby nadającej się na patelnię, chyba trochę mi zazdrościł i dlatego więcej się nie odezwał.
Minęła godzina, nic się nie działo, więc postanowiłem zrobić rodzicowi numer. Założyłem na haczyk wcześniej złowionego lina i wpuściłem go na wędzisku do wody. Znowu zacząłem go holować , specjalnie robiłem to głośno, żeby usłyszał. No i co, masz coś, tak mam następnego kilowca. Po trzydziestu minutach powtórzyłem cały spektakl od nowa, w myślach widziałem ojca skręcającego się z zazdrości, że gówniarz łowi, a on doświadczony wędkarz nic. Jednak za czwartym razem głupota mnie zgubiła. Zbyt szybko i głośno wyciągałem kolejny raz tego samego lina, że ten się zerwał i ucieszył niespodziewaną wolnością. Pomyślałem sobie, że Pan Bóg mnie ukarał za moją bezmyślność i męczenie ryby.
Zrobiło mi się głupio, wziąłem się więc za poważne łowienie. Właściciel kładki nie przychodził, a zbliżała się już dziewiąta, myślę dobra nasza może leszcze wreszcie tu przywędrują. Długo nie trwało, gdy jedna z wędek zaczęła uciekać mi do wody. Ja brania oczywiście nie zauważyłem, bo oglądałem polującego perkoza.. Chwyciłem za wędzisko, a ryba zaczęła robić to, co chciała. Raz popłynęła w lewo, raz w prawo, wygięła kij do granic wytrzymałości. Ale po kilku minutach osłabła. Powoli zacząłem ją holować. Była już blisko mnie i wypłynęła na powierzchnię. Zobaczyłem ogromnego leszcza, nogi ugięły mi się ze strachu ,że zaraz mi się zerwie. Ale zachowywał się jak deska, dał się delikatnie podebrać rękami, ale za to na kładce zaczął harce. O mało nie wpadł mi do wody. W ostatniej chwili, dłońmi wyrzuciłem go na brzeg i z ulgą mogłem na niego popatrzeć.
Po chwili przybiegł do mnie zdyszany tata, zazdrość już mu chyba przeszła, z chęcią udzielenia mi pomocy. Zdecydował, że czas już zakończyć łowienie, skoro mamy już cztery liny i tak wspaniałego lechola. Tylko bardzo był zdziwiony, że moje liny przegryzły siatkę i uciekły na wolność. Do dzisiaj nie dowiedział się o moim nieudanym dowcipie, ale leszcza mi pogratulował. Ważył on cztery i pół kilogramów i jak do tej pory jest moim rekordowym. Potem przyszedł właściciel kładki i trochę się zdziwił, że już kończymy rybaczenie, bo leszcze podchodzą w ten rejon jeziora dopiero po dziesiątej. Niestety, dużych to tu nie ma, ale takie do dwóch kilogramów się zdarzają. Nie wyprowadziliśmy go z błędu, a ja nie chwaliłem się moją ogromną rybą.