Miętusy z pamięci

/ 2 komentarzy

Jedenastego marca miałem dzień wolny od pracy, więc wreszcie, z kolegą Henrykiem, mieliśmy wybrać się na nocny połów miętusów. Długo planowaliśmy, gdzie pojechać, czy w ogóle są jeszcze te wątłusze w pobliskich wodach. Co prawda przepływa przez nasze miasto Ina, która z roku, na rok, staje się coraz czyściejsza i bardziej rybna. Po zbudowaniu nowoczesnej oczyszczalni ścieków trocie i pstrągi nawet zaczęły budować w niej gniazda tarłowe. Miętusy w takiej wodzie też powinny przebywać, tym bardziej, że od dziecka słyszałem opinię, że są pożeraczami ikry ryb łososiowatych. Czyli istnieje szansa na udane połowy, tylko trzeba dowiedzieć się, gdzie są dobre łowiska tych dorszowatych. Musieliśmy przeprowadzić rekonesans, a najlepiej wywiad z wędkarzami łowiącymi w tej wodzie. Tydzień przed wyprawą, zorganizowaliśmy taki zwiad i wypadł nawet nieźle, tylko z łowiącymi było trochę gorzej. Po prostu nikogo nad rzeką nie spotkaliśmy, choć spenetrowaliśmy około pięciokilometrowy odcinek. Znaleźliśmy za to obiecujące miejsce, gdzie przy moście samochodowym utworzona jest kaskada, a poniżej oczko z mieszającą się wodą. Po południu mieliśmy wyruszyć właśnie tam, ale przypomniało mi się, że trzydzieści lat temu jeździłem na dopływ Iny – Krąpiel.
Pamiętałem, jak pierwszy raz wybraliśmy się na tą niewielką rzeczkę z sąsiadem, na jego Jawce. Marzec też był taki ciepły jak w tym roku i udało nam się nazbierać trochę rosówek. Nikt z nas jeszcze tam nie był, ale sąsiad zapewniał mnie, że słyszał z wiarygodnego źródła jak tam jest pięknie, a przede wszystkim są ryby. Na miejscu okazało się, że mówił prawdę. Nurt napierał na brzeg skręcającej rzeki i zrobiło się w tym miejscu głębokie podmycie, a z drugiej strony oczka prądu prawie nie było, a nawet zawracał, robiąc wielkie wiry. Łowiliśmy wtedy w głębokim zakolu, później okazało się to strzałem w dziesiątkę. Złowiliśmy ponad dwadzieścia rzecznych dorszy.
Ale było to tak dawno, że nie wiadomo czy to łowisko nadal istnieje, czy nic się nie zmieniło i miętusy nadal tam są. Postanowiliśmy z Henrykiem, że udamy się na to moje sprawdzone , przed laty, miejsce, a jak coś będzie nie tak, to wrócimy na Inę. W sumie i tak nie mieliśmy niczego do stracenia, przecież nie mieliśmy żadnej praktyki na okolicznych wodach, więc pojechaliśmy nad wodospad na Krąpieli. Na miejscu okazało się, że czas i rozwój przemysłu zrobiły swoje. Z kaskady nie pozostało nic, oczka już nie było za to wszędzie królowały betonowe kanały. Chociaż główne koryto rzeczki było w niezmienionym stanie, musieliśmy zmienić łowisko, jednak pierwsza myśl jest najlepsza. Dowiedzieliśmy się od wędkarza spinningującego w Krąpieli, że od kilku lat jest woda ta zaliczana jest do górskich i obowiązuje w niej całkowity zakaz używania przynęt naturalnych. Tak, że i tak byśmy nie połowili, więc zawróciliśmy i udaliśmy się z powrotem nad Inę. Pogoda wieczorem miała zacząć się zmieniać Na razie świeciło słoneczko, było dosyć ciepło i przyjemnie. Zaczęliśmy trochę spinningować, ale ustaliliśmy, że do zmroku porzucamy woblerkami, a potem zasiądziemy na miętusa. Poza urwaną na krzaku przynętą, żadnego brania nie miałem, Henryk z resztą też, przenieśliśmy się więc na oczko, gdzie mieliśmy upatrzone stanowiska. Sto metrów w dół od kaskady był duży dołek, a woda kręciła się tam we wszystkich kierunkach. W tym właśnie miejscu zarzuciliśmy po dwie gruntówki, a przynętą były wczoraj złapane, świeżutkie rosówki. Zaczął zapadać zmrok, a niebo zachmurzyło się całkowicie. Rozsiedliśmy się na fotelach wędkarskich, na szczytówki kijów założyliśmy dzwoneczki i czekaliśmy na brania.
Sącząc gorącą kawę z termosu zaczęły przewijać się przez moją głowę wspomnienia z pierwszej , nocnej wyprawy na słodkowodne dorsze.
Było to kupę lat temu w połowie stycznia. Dowiedziałem się od sąsiada o jeziorze, w którym jest mnóstwo miętusa i dozwolone nocne łowienie. Od połowy stycznia, do ostatniego lodu można było tam spotkać wędkarzy, którzy późnym popołudniem wchodzili na lód i zajmowali stanowiska na środku akwenu. Na dnie leżały duże kamienie i właśnie tam kręciły się całe stada wątłuszy pilnujących złożonej ikry. Pierwszy raz wszedłem na lód tego jeziora po południu. Jeszcze nikogo nie było, więc zacząłem polowanie za okoniem. Obszedłem trzciny, złowiłem parę pasiaków, a gdy zaczęło się ściemniać, pojawili się pierwsi łowcy. Wędrowali oczywiście na środek akwenu i zaczęli kuć dziury w lodzie. Zebrała się już spora grupka, kiedy postanowiłem do niej dołączyć. Wszyscy ustawili się w niewielkim kręgu, pochyleni nad swoimi przeręblami, w oczekiwaniu na pierwsze puknięcia. Na razie nic się nie działo, ale gdzieś po godzinie usłyszeliśmy – jeeeest ! Nagle cała grupka, z zapalonymi latarkami, była już przy szczęśliwcu i oglądała pierwszego miętusa leżącego na lodzie. Po chwili nikogo już tam nie było, a każdy, ze zdwojoną energią podrygiwał swoją wędeczką. Pukałem błystką po kamieniach i czekałem. Co chwilę ktoś wyciągał następną rybę, a u mnie nic. Już nikt nie interesował się sąsiadem, bo każdy miał co robić w swojej dziurze, a u mnie cisza i coraz większe zdenerwowanie. Może coś źle robię, albo muszę zmienić przynętę, ale nagle z rozważań wyrwał mnie duży opór na kiju. Miałem więc swojego miętusa na lodzie i wszystkie rozterki minęły jak ręką odjął. Ryba miała około pół kilo i była śliczna w tej swojej marmurkowej szacie. Opuściłem przynętę z powrotem na dno, lekki ruch nadgarstkiem i znowu branie, następny, tylko trochę większy słodkowodny dorsz znalazł się w torbie. Za trzecim razem to samo, chyba cała ławica stanęła pod moją dziurą. Zacząłem wyciągać jedną po drugiej, okazałe ryby, z cudownym wąsikiem. Po dziesiątej złowionej sztuce zrobiła się dłuższa przerwa. Jeszcze tylko jeden okaz padł do północy, a potem, co bardziej niecierpliwi zaczęli zbierać się do domu. Mi, na dzisiejszy dzień, emocji już starczyło i też pożegnałem się z gościnnymi miętusami, do rychłego zobaczenia. Najlepsze w tym łowieniu były skoki adrenaliny, najpierw nic się nie działo, istne bezrybie, aż tu nagle eldorado i ryba za rybą.
Od tych miłych wspomnień oderwał mnie głos Henryka, co robimy ? Nic nie bierze, rosówki całe, może zmienimy miejsce ? Przerzuciliśmy po jednej wędce w stronę głównego nurtu, może tam coś zaatakuje nasze przynęty. Nic się jednak do północy nie wydarzyło, wyglądało na to. Nie ma tu ryb, albo po prostu, nie chcą brać. .Pogoda była niby miętusowa, zaczął wiać mocniejszy wiatr i padać , a mimo tego, nie było żadnego kontaktu z rybą. Postanowiliśmy zwinąć cały majdan i na tarczy wracać do domu, łowiąc wątłusze jedynie we wspomnieniach. Mimo solidnego przygotowania się do tej wyprawy, podejrzewam, że brak wiary w sukces spowodował tak marne wyniki.. Możliwe, że jak byliśmy młodsi, mieliśmy w sobie więcej entuzjazmu i więcej nadziei na udane wędkowanie. Może miętusów w naszych przełowionych wodach jest coraz mniej, mimo wprowadzenia okresu ochronnego. Obiecaliśmy sobie, że kiedyś wybierzemy się na połowy tej tajemniczej ryby na Odrę Zachodnią, tam przynajmniej trafiają się medalowe okazy tego gatunku.

 


4.3
Oceń
(16 głosów)

 

Miętusy z pamięci - opinie i komentarze

ZdzichuZdzichu
0
Fajne opowiadanko, nigdy nie nastawiałem się na miętusy.Miałem tylko jeden przyłów podczas nocnej zasiadki na węgorza, bardzo ładna rybka.Pamiętam tylko, że im gorsza pogoda (pod psem) tym lepsze brania. Pozdro ... (2009-04-26 12:26)
u?ytkownik70140u?ytkownik70140
0
5 (2013-06-04 11:07)

skomentuj ten artykuł