Moja pierwsza wyprawa na dorsza
Piotr Jaszczak (Harry Potter)
2010-04-03
Robiłem właśnie zakupy w sklepie wędkarskim gdy zadzwonił telefon.
- Cześć, chcesz jechać na kuter do Władysławowa, pierwszego kwietnia? – usłyszałem głos kolegi.
- No pewnie – odparłem – chyba że to żart na prima aprilis?
Okazało się że pytał jak najbardziej poważnie, więc ruszyły przygotowania. Wędkę i kołowrotek kupiłem już trzy lata temu, jednak charakter mojej pracy wykluczał wyjazd na dorsze i sprzęt przeleżał w oryginalnym opakowaniu przez te lata. Po uzyskaniu potwierdzenia rejsu od szypra (prognoza pogody) udałem się ponownie do sklepu wędkarskiego skompletować resztę ekwipunku. Skorzystałem z rad kolegów po kiju z naszego forum i zakupiłem kilka pilkerów, głównie w kolorach czerwieni i niebieskiego, ale zakupiłem też kilka srebrnych i złotych o gramaturze 200 – 250 gram. Do tego plecionka 0,28 i kilka przywieszek. Oprócz sprzętu zapakowałem też porządny sztormiak ponieważ w TV zapowiadali przelotne deszcze, a przecież nie od dzisiaj wiadomo że jak w telewizji zapowiadają „kapuśniaczek” to można się spodziewać nawet deszczu meteorów.
Wyjazd zaplanowaliśmy na piątą rano, pierwszego kwietnia. Oprócz mnie wzięli w niej udział koledzy: Sławek, Daniel, Grzegorz, Marian i Adam. Na miejscu zbiórki zameldowałem się pierwszy, ale reszta towarzyszy pojawiła się w ciągu piętnastu minut. Szybkie pakowanie sprzętu do samochodu Grzegorza i ruszamy. Naszym celem jest kuter „Ivone” którego bazą jest port we Władysławowie. Droga zajęła nam nieco ponad godzinę, potem szybka zmiana ciuchów i szybciutko na kuter.
Droga na pierwsze łowisko zajęła nam ponad godzinę. Spożytkowaliśmy ten czas na zmontowanie zestawów i szybkie śniadanko. Kiedy kuter zwolnił wszyscy ustawili się na swoich miejscach, pojedynczy sygnał i zestawy poszły do wody… Ile to jeszcze będzie opadać? – pomyślałem patrząc na zsuwająca się ze szpuli plecionkę. No tak pięćdziesiąt metrów to sporo, nawet dla dwustu pięćdziesięciu gram. Kiedy pilker opadł na dno rozpoczęło się łowienie. Zauważyłem u bardziej doświadczonych wędkarzy kilka różnych technik. Niektórzy podciągali pilkera jednym długim ruchem i nie za szybko, a niektórzy robili to kilkukrotnie i bardziej agresywnie. Naśladowałem wszystkich szukając właściwego prowadzenia przynęty ale bez efektów. Niestety okazało się że to samo dzieje się u wszystkich więc szyper dał podwójny sygnał i ruszyliśmy szukać ryb.
Na następne łowisko dotarliśmy po około pół godzinie. Scenariusz ten sam, sygnał i zestawy do wody. Pilker na dnie i pompowanie na trzy… Kusząc w ten sposób dorsze szybko przyszło mi na myśl porównanie tego sposobu łowienia do ciężkiego treningu na siłowni. Zauważyłem że nieco bardziej doświadczeni łowcy (można ich rozpoznać po sprzęcie i rutynowym zachowaniu podczas łowienia) lądują pierwsze dorsze. W pewnym momencie poczułem niezbyt mocne, acz zdecydowane uderzenie, a tuż po nim jakże oczekiwany pulsujący ciężar. Hol był dosyć ciężki wiec pomyślałem ze mam całkiem ładna rybkę ale po podciągnięciu zestawu do powierzchni okazało się ze zaliczyłem tzw. „dublet”, czyli dwa około kilogramowe dorsze. Potem bywało różnie. W zasadzie tylko raz trafiliśmy na ładna i chętna do współpracy ławice kiedy to wszyscy dookoła lądowali dorsze, ale nie trwało to zbyt długo ponieważ szyper postanowił zmienić miejsce.
Odczuwając niedosyt zgodnym chórem zgodziliśmy się na przedłużenie połowu o godzinę za dopłata w wysokości dziesięciu złotych. Zarzut, dno i cała lewa burta holuje kolejne ryby. Nowa nadzieja wstąpiła w nasze serca ale na tym praktycznie się skończyło. Po całym dniu połowów mogłem się poszczycić dziesięcioma sztukami (dwa spięły mi się podczas holu) z których największy miał 1,25 kg. Z naszej szóstki największą rybę złowił Adam, 2,5 kg. Reszta chłopaków też zaliczyła po kilka sztuk, ale już nie tak dużych. Podsumowując: pogoda dopisała, słaby wiatr i słonecznie. Szyper zmieniał łowiska na głębsze i płytsze, ale muszę zauważyć że w porównaniu do innych kutrów łowiących w pobliżu nasz manewrował dużo mniej.
Nie mam doświadczenia i nie widziałem odczytów sonaru więc na tym spostrzeżeniu poprzestanę oceniać jego pracę, zwłaszcza że nie znam wyników z innych jednostek. Ryby dopisały średnio chociaż dla mnie – początkującego - dzień był całkiem udany. Spędziłem dzień na wodzie i złowiłem pierwsze w swoim życiu dorsze, o czym przypominał mi ból ramienia i barku podczas próby uniesienia puszki piwa które zaserwowałem sobie w drodze powrotnej. Opuszczaliśmy Władysławowo z czerwonymi od słońca twarzami, bólami mięśni, ale z postanowieniem powrotu na morze przy najbliższej okazji.