Moje odrzańskie początki
użytkownik 10172
2009-07-31
Pasja ta pochłonęła mnie całkowicie. Przechodziłem przez szczeble wędkarstwa w naturalny sposób: łowiąc okonki na robaki, klenie na czereśnie, karpie z gruntu, szczupaki na żywca i sandacze na trupka. W międzyczasie odkryłem, co to spinning. Cieszyła mnie każda ryba wyciągnięta na błystkę czy małego paprocha. Udało mi się złowić szczupaka 2 kg na pobliskim łowisku specjalnym. Cóż to były za czasy…
Odkryłem, że różnię się od znajomych mi starszych wędkarzy-sąsiadów, ponieważ ciągle chcę się uczyć, chcę poznawać nowe tereny, nowy sprzęt, odmiany spinningu; a wszystko po to, żeby łowić ryby jeszcze większe. Nie czułem się od nich lepszy – w żadnym wypadku, byłem po prostu inny.
Przeglądając popularne czasopisma wędkarskie czytałem wszystko, co dotyczyło spinningu- bo stał się on dla mnie dyscypliną nr 1. W pobliskiej Piotrówce i Pielgrzymówce łowiłem głównie klenie, szczupaki i okonie. Brzany, bolenie, sumy i sandacze tam nie bytowały. Pozostawały zatem w sferze moich wędkarskich marzeń.
Przełom nastąpił, gdy podjąłem studia w oddalonym o 50 km Raciborzu. Wielokrotne przejazdy mostami nad Ulgą i Odrą wzmożyły we mnie apetyt na zbadanie wielkiej polskiej rzeki. Zaopatrzyłem się w sprzęt na grubego zwierza. Po raz pierwszy w życiu uzbrojony stanąłem na brzegu dzikiej i wielkiej rzeki. „Tak…, tylko gdzie tutaj zarzucić?”- pomyślałem. W nurt, czy na spokojną wodę? W głęboczek czy na płyciznę? Co może zagryźć rippera? Jaka ryba, jaka żyłka? Byłem całkowicie zdezorientowany, nie wiedziałem totalnie nic o takim łowisku. Dlatego poszedłem na łatwiznę i rzucałem w miejsca gdzie prąd wody był najmniejszy, wręcz zerowy – przecież zawsze łowiłem na spokojnej stałej wodzie i z rybami nie było źle. Poza tym logika podpowiadała, że duża ryba raczej nie chce walczyć z silnym nurtem.
Kilkanaście wypraw zaliczyłem bez ryby, baa – nawet bez brania. Zastanawiałem się cały czas jak to możliwe? Co robię źle? Zraziłem się. Wróciłem do prostszego łowienia szczupaków w żwirowniach i kleników w rzeczkach.
Po kilku sezonach, zimą wpadła mi w ręce książka Marka Szamańskiego „ Wędkarstwo rzeczne”. W krótkim czasie przeczytałem ją od początku do końca i to trzy razy! Zafascynował mnie szczegółowy opis rzecznych miejscówek. Zrozumiałem, czym jest „umiejętność czytania wody”. Uświadomiłem sobie jednocześnie, że łowienie w spokojnym nurcie było błędem, że należy szukać miejsc szybkich, zróżnicowanych, dzikich. Był luty, a ja nie umiałem doczekać się sezonu. W końcu nadszedł…
Zaopatrzyłem się w serię niedużych woblerków, żyłkę osiemnastkę i z nowym bagażem wiedzy zameldowałem się nad rzeką. Pierwsza wyprawa bez ryb, poza jednym kleniem. Kolejna wyprawa również bez efektów. Nie przejmowałem się tym wcale. Skupiłem się na poznawaniu rzeki, wyszukiwaniu nowych miejsc i porównywaniu do tych poznanych w książce. Jednocześnie starałem się wyobrazić układ dna na danym odcinku. Założyłem sobie, że w tym roku nie łowię ryb, tylko się uczę i poznaję. Na licznych wyprawach przemierzałem rzekę wzdłuż po kilka razy. Nie zatrzymywałem się w jednym miejscu dłużej niż na 30 rzutów… Cieszyło mnie sprawdzanie co kryje się za następnym zakrętem. Rodzina, sąsiedzi i przyjaciele cały czas podśmiewali się, że setki kilometrów pokonuję bez efektów, a tu pan Heniek na Wiśle w Strumieniu piękne leszcze ciągnie. Te słowa nie robiły na mnie wrażenia. Wiedziałem, że kiedyś sytuacja się odwróci…
Lipiec 2008, nad Odrą w okolicach raciborskiego jazu stawiłem się rano, przed zachodem słońca. Wiązałem woblerka, gdy nagle uderzyło coś potężnie, za chwilę znowu, i jeszcze raz… - ogromne boleniska atakowały zgrupowaną drobnicę. Był to widok absolutnie niezwykły. Wielkie ryby wyskakiwały z wody, żeby z impetem ogonem głuszyć małe ukleje. Nie wiedziałem czy łowić, czy się przyglądać. Jednak instynkt łowcy spowodował, że wobler co rusz lądował w okolice ataków rap. Bezskutecznie próbowałem dobrać się im do skóry (a konkretniej do łusek), żeby chociaż na chwilę poczuć na kiju pulsujący ciężar wielkiej ryby. Dałem za wygraną. Odłożyłem wędkę, usiadłem, i w pełnej fascynacji przyglądałem się temu widowisku. Uświadomiłem sobie wtedy, że te wielkie ryby, o których tyle myślę i na które się nastawiam naprawdę tam są, tylko ja nie potrafię ich przechytrzyć. Wiedziałem, ze zrobię wszystko żeby nauczyć się je skutecznie łowić.
Po kilkunastu wyprawach ze spinningiem postanowiłem zawęzić potencjalne miejsca, gdzie mogą przebywać interesujące mnie ryby. Przede wszystkim chciałem skupić się na tych, gdzie woda mocno kręci i w pobliżu znajduje się długa głęboka rynna. Znalazłem takich miejsc dokładnie pięć. Najatrakcyjniejsze z nich poszło na pierwszy ogień. Zabrałem w to miejsce męża kuzynki - Piotrka, jest on bowiem najbardziej wytrwałym i cierpliwym wędkarzem jakiego znam. Wiedziałem, że w jednym miejscu jest w stanie spędzić wiele godzin
Nad wodą byliśmy po południu. Zawiązaliśmy woblery. Ponieważ był to debiut Piotrka na wielkiej wodzie, wytłumaczyłem mu gdzie powinien zarzucić i jak powinien ściągać woblera, żeby miał najlepsze brania brzan – bo to one miały być jego celem. Ja tymczasem skupiłem się na łowieniu w kilku nieco innych miejscach, polując raczej na bolenie, ewentualnie sandacze. Jakież było moje zdziwienie, gdy po godzinie biczowania wody Piotrek krzyknął, że ma coś dużego na wędce. Tego dnia złowił dwie brzany po 71 cm każda, ja dorzuciłem do tego jeszcze jedną nieco mniejszą. Było to pewnego rodzaju ukoronowanie moich wysiłków poznawania rzeki.
Do końca sezonu zabrakło czasu i dobrej pogody, żeby móc po południu łowić ryby, zatem polowanie na brzany i bolenie odpadało. Czas miałem tylko po godzinie 21, więc skupiłem się na próbach polowań na sumy. Zaliczyłem dwa piękne brania, jednak sprzęt był lichy i ryby chyba nawet nie przestając żerować popłynęły dalej.
Sezon 2009 miał być sezonem łowów a nie poszukiwań. Pierwszego maja spakowałem się i po godzinie jazdy zaparkowałem swoje pomarańczowe seicento (1,1 litra, 50 koni! ) w przyrzecznych chaszczach. Celem miał być boleń. Miejscówka: drugi z pięciu wcześniej wspomnianych best-odcinków. Tego dnia złowiłem swojego pierwszego w życiu bolenia, który notabene wygrał konkurs na wedkuje.pl! ;) Poszedłem za ciosem. Maj przyniósł mi kilkanaście kleni (przyłowów), 12 boleni powyżej jednego kilograma i kilka brań sumów (jeden około metrowy - złowiony). Czerwiec spędziłem w domu. Nawał pracy i deszczowa aura praktycznie uniemożliwiła mi wędkowanie. Każdy z nas wie, jaki był lipiec. Odrą nieustannie spływały masy wody z ciągle powtarzających się ulew.
29 lipca nałogowo wklikując w goglach pogodynkę, sprawdziłem stan rzeki. To jest to – pomyślałem. Nadszedł czas na suma. Już kilka dni wcześniej zaliczyłem krótką wyprawę, ale „kalna” woda zabiła we mnie motywację.
Zadzwoniłem do odpoczywającego w urlopie Piotrka, który po dość burzliwej wymianie zdań z żoną, podjął twardą męską decyzje – jedzie. Zawiązaliśmy woblerki i po dwóch godzinach łowów na Best Zakolu zaliczam przytrzymanie 7 cm kenarta. A że zaczepów tam nie ma – szybka decyzja – zacinam. Nie będę tu opisywał, co działo się przez następną godzinę, bo nie jestem w stanie tych wszystkich emocji w zadawalający sposób przelać na „kartkę”. Tak czy siak – sum mierzył niecałe 130 cm, waga – około 13 kg. Może to i nie kolos, ale dla mnie, to spełnienie pewnego wędkarskiego marzenia.
Mam nadzieję, że ten artykuł wzmocni motywację szczególnie wśród młodych adeptów sztuki wędkarskiej. Niech będzie on przekazem, że wytrwałość i ciągłe pogłębianie wiedzy, prędzej czy później się opłaci. Początki mogą być bardzo trudne, ale jeśli się przetrwa najtrudniejsze momenty, to woda, w której łowimy może obdarzać nas naprawdę pięknymi rybami.