Na spotkanie z kardynałem
Mariusz Kościelski (kostekmar)
2009-11-14
Pewnego dnia przywiózł sprzęt do kręcenia much i pokazał ze szczegółami poszczególne etapy produkcji dolnej nimfy, najprostszej muchy do zrobienia. Pokazał wszystkie materiały służące do ich wyrobu, począwszy od haczyków, poprzez lamety, włóczki, skórki a skończywszy na lakierze. Usiadł i zaczął kręcić, tłumaczyć i omawiać. Następnie posadził mnie i nakazał kręcić. Praktyka, praktyka i jeszcze raz praktyka. No właśnie!!! Ale mi za bardzo to nie wychodziło. W końcu zlany potem, z trzęsącymi się rękami jakoś wyrobiłem swoją pierwszą muchę. Kilka następnych już on nakręcił, a ja znowu bacznie się przyglądałem. Następnego dnia przywiózł dla mnie jeszcze kilkanaście sztuk i mogłem teraz czekać na spotkanie z kardynałem.
W końcu umówiliśmy się i nasz wyjazd doszedł do skutku. Nadeszła upragniona sobota, wsiadłem do samochodu i pojechałem do kolegi. Tam przesiadka do jego auta i dalej w drogę. Po zajechaniu na łowisko, malowniczą rzeczkę, zostałem zaopatrzony w wędzisko muchowe i kołowrotek. Nie posiadam jeszcze własnego, ponieważ zostałem odwiedzony od zakupu zanim nie sprawdzę i czy przypadnie mi do gustu łowienie tą metodą. Oczywiście zawiązał cały zestaw pokazując i tłumacząc. Po chwili, ubrawszy wcześniej spodniobuty i okulary polaryzacyjne, przeszliśmy nad rzekę i rozpoczęliśmy łowienie. Poprzez mgiełkę przedostawało się coraz więcej światła, a i słoneczko zaczęło lekko przygrzewać. Woda w rzece była dość niska, więc znalezienie dołków nie stanowiło problemu. Ale lipieni nie było widać. Po przejściu kilkunastu dołków zatrzymałem się przy kolejnym z lekko schodząca rynną. W trakcie drugiego przepuszczenia przynęty zauważyłem na żyłce fluorescencyjnej zatrzymanie i zaciąłem. Tym razem nie był to liść ani gałązka, tylko ryba. Pomyślałem sobie, że mam w końcu swojego pierwszego lipienia. Rybka trochę pofiglowała na wędce i kiedy już miałem ją przybliżyć do ręki, aby podebrać, nagle fajtnęła i spięła się. Dobrze, że tak się stało, bo i tak nie miała wymiaru.
Po kilku kilometrach chodzenia przeszliśmy na drugą stronę rzeki na wąskim wypłyceniu i zaczęliśmy ponowne „dłubanie”. Znowu przytrzymanie, zacięcie i korzeń. Zestaw zerwany. Trzeba wiązać samemu, bo kolega został trochę w tyle. Ale słyszę jak woła. Podchodzę i widzę jak trzyma na zestawie lipienia, podaje mi wędkę, abym poczuł jak ładnie walczy i po chwili rybka ląduje w podbieraku. Buźki i do wody. Powędrowaliśmy dalej. W pewnym miejscu na wprost głębszej rynny staliśmy niedaleko siebie. Praktycznie nasze nimfy „szły” jedna za drugą. Po krótkiej chwili kolega zacina lipienia. Podaje mi wędzisko do ręki i hol należy do mnie. Znowu buźki i do wody. Ja jeszcze dwukrotnie musiałem wiązać zestaw, po zerwaniu na podwodnych korzeniach i zawadach. Przed godz. 1400 zakończyliśmy nasze zmagania. Umówiliśmy się na kolejna turę. Mam nadzieję, że w końcu dopisze mi szczęście i zaliczę swojego pierwszego kardynała. Kurcze, chyba mi się spodobało?