Nad brzegiem Pasłęki
Paweł Koźbiel (kobzuch)
2012-05-22
Zima skończyła się wcześniej niż myślałem, jednak jeziora były nadal skute lodem, gdy naszło mnie przeczucie, że czas już spróbować. Pierwsza myśl – Łyna. Wieczorem skompletowałem okoniowo - kleniowy zestaw i na drugi dzień stanąłem nad oblodzonym brzegiem. Przeorałem mini woblerami spory kawał rzeki, jednak bez większego skutku. Zmęczony, bez jedzenia, musiałem ruszyć w końcu w stronę domu i zakończyć tą nierówną walkę – tak, z całą pewnością ryb w Łynie jeszcze nie było.
Minął jakiś tydzień zanim do mnie dotarło, że nie dobrze szukam. Nie tutaj, nie w tym momencie, nie o tej porze roku. Wszystko źle! Gdyby tak na jeziorach puścił w końcu lód… i w tym momencie mnie olśniło! Pasłęka! Tam nigdy mnie jeszcze nie było, nie z wędką w każdym bądź razie. Z miejsca przypomniałem sobie legendy, artykuły, opowieści innych wędkarzy, a przede wszystkim napis na zezwoleniu dotyczący wód górskich…
Szybko pobiegłem po Krakuski, Kenarty i Salmo do wędkarskiego. Poszperałem w sieci, naoglądałem się filmów, naczytałem artykułów i stwierdziłem, że będę łowił potokowce, ewentualnie klenie. Zostało mi jedynie pojechać nad rzekę.
GPS bez przeszkód doprowadził mnie do miejsca, w którym chciałem zacząć – zarośnięty wąwóz, który wyryła rzeka kręcąc się i meandrując. Musiałem tylko do niej zejść. Okazało się to łatwiejsze niż na początku myślałem. Poczułem się jak Bear Gryls, gdy ślizgającymi się woderami próbowałem złapać nieco przyczepności wbijając je w miękkie gliniane podłoże stoku. Byłem na miejscu. Szum płynącej szybkim nurtem rzeki zapowiadał nie lada emocje.
Szybko rozejrzałem się po okolicy. Zwalone drzewa, wystające z wody głazy, wyrwy w brzegach, płanie, rynny – zakręciło mi się w głowie. Niczym rozkapryszone dziecko, nie wiedziałem, od czego mam zacząć. Po chwili cisnąłem woblera pod kątem 45 stopni pod drugi brzeg i zacząłem powoli kręcić kołowrotkiem. Jest!... Nie, niestety zaczep. Wgramoliłem się do wody, nurt omal mnie nie przewrócił na śliskich kamieniach, zrobiłem kilka małych kroków i porażka – nie wystarczyło woderów. Gdybym tylko nie zostawił w domu spodniobutów, na pewno doszedłbym do miejsca zaczepu. Krakuska pochłonęła woda…
Dalej było tak samo. Udało mi się kilka razy poprowadzić dobrze przynętę, chociaż ciągle o coś zaczepiałem. Udało mi się nawet coś zaciąć, lecz spaprałem hol. Zrobiłem też „przesiew” przynęt, które pod żadnym pozorem nie mają prawa wstępu na Pasłękę – silny nurt wykluczał z użytku niektóre woblery, z racji charakteru ich pracy i syndromu cegłówki na końcu wędziska, inne odpadały barwą, lub głębokością schodzenia. Zostały może cztery wobki, których da się tam użyć (później już tylko trzy, bo następny został gdzieś pod wodą). Jednym słowem kaszana. Dałem sobie spokój i z podkulonym ogonem wróciłem do domu. Już więcej miałem tam nie jechać.
A jednak! Po kilku dniach foch przeszedł. Nie było za bardzo gdzie łowić, więc trudno. Ryzyk – fizyk. Coś przecież w dni wolne trzeba z sobą zrobić. I od nowa: wędkarski, filmy, artykuły, mapy, GPS i jestem! Z innej strony, w innym miejscu, ale nad Pasłęką. Zwaliska, kamienie, zaczepy kontra spodniobuty i odczepiacz. Powoli, trochę zbyt starannie, obławiałem każdą miejscówkę. Przedzierałem się przez krzaki i bagniste brzegi. Tłumaczyłem sobie, że tak trzeba, że rzeka mnie nagrodzi… niestety, nic z tych rzeczy. Zaczął prószyć śnieg, więc stwierdziłem, że czas wracać do domu.
Wędkarski, mapy, artykuły, GPS… Hmm, sam nie wiedziałem, co tu robię. W końcu kogoś spotykałem nad wodą. Łowił na obrotówki i wszystko zwalał na brudną i dość sporą wodę. Zero efektu! No w końcu aż szlak trafia! Zacząłem myśleć o innych rzeczach, żeby tylko odwieźć od siebie piętno kolejnej porażki. Rzucałem przynętą od niechcenia, poszarpując rutynowo szczytówką podczas prowadzenia. Jedne miejsce za drugim i tak w nieskończoność. Robiłem wszystko automatycznie, bez przekonania, czy jakichkolwiek emocji. W końcu pod samymi nogami zobaczyłem wyjście sporej ryby. Kilka rzutów dalej za kotwicę chwycił mały szczupak. Jeszcze dalej – następny. Pomyślałem sobie; „fajnie, ale po jaką cholerę ja tu ciągle jeżdżę! Czego ja tu szukam”. Kolejny rzut i już miałem odpowiedź na swoje pytanie. Coś walczyło zaciekle w silnym nurcie rzeki, uwieszone żyłki nr. 0,16, tandetnego krętlika z agrafką i Salmo Minnow w kolorze pstrąga. Złowiłem potokowca i będzie ich więcej!