Największe są zawsze te nie złapane
Grzegorz (Grzegorz Wedkuje)
2013-03-21
[p]Znacie to?
– Ale mi poszła! Kij prawie złamało! Miałem już na wierzchu, z naście kilo!
Po kilku tygodniach opowieści ten sam potwór ma już około 30kg, na koncie połamane dwie wędki, w tym jedną nie wyciągniętą jeszcze z pokrowca, a podobno tak się rzucał, że przesunął koryto rzeki o dobre 100 metrów na zachód…
Znacie na pewno. Nie raz słyszeliście historie o niesamowitych holach wodnych kolosów. I pewnie nie raz sami to przeżyliście. Taka nie wyciągnięta ryba rośnie w głowie wędkarza każdego dnia, przybierając na wadze o dobre 2 kg przy każdej opowieści.
I ja też to przeżyłem, dwukrotnie. Opowiem o tym, zanim urosną do takich rozmiarów, że się na serwerze nie zmieszczą.
To musiał być sezon 2010, tak pamięć mi podpowiada. Czerwiec, to na pewno. I piątek, bo wieczorem miałem mieć zebranie. Uzbrojony i niebezpieczny, wczesnym popołudniem siedziałem już nad Wisłą. Lubię być już rozłożony na brzegu o 15:00, w zasadzie to muszę już być o tej porze, bo dłużej nie utrzymam nerwów na wodzy. Mam to co tydzień, zawsze tak samo. Z pracy zrywam się już o 13:00. Dłużej nie wysiedzę, przecież czekam na tę chwilę od poniedziałku. Samochód, pełna rura do domu, pakuję zwierzyniec (pies, kot) do auta, jakiś bagaż i nerwowo czekam na córkę, aż ze szkoły wróci. Jest, przejmuję ją zanim wejdzie do domu. Pędzimy po żonę do pracy, oczywiście jak podjadę pod firmę, a jej jeszcze nie ma na dole, to już nerw, tracę minuty, może już miałbym branie, a może ktoś mi główkę właśnie zajmuje. Dobra, baby w wozie, szpula w wiadomym kierunku. Kobiety już wiedzą, nie ma co do mnie się odzywać, a nie daj boże trafimy na korek. Masakra! Pod prąd, chodnikiem, przez rzeki i jeziora, jak Pan Samochodzik, pędzę, wyprzedzam, przeskakuję. Muszę być nad wodą! Już, teraz, zaraz! Podróż trwa około godzinę, po drodze jeszcze Biedra – zakupy na weekend. Tam rajd po półkach, moje kobiety już wiedzą, mają 4 minuty, ani sekundy dłużej, bo mi sumy uciekają. Dojeżdżamy na podwórko. Manele won z samochodu, biegiem do stodoły, pakuję sprzęt, przebieram, witam się z końmi. W locie łapię kanapki i kawę, w międzyczasie przygotowane przez żonę i do pokonania zostaje ostatni, dwustumetrowy odcinek przez łąkę, do brzegu. Jestem! Nerw odpuszcza, już mi dobrze, już łowię, jest 15:00.
Nie ma brań. Nie szkodzi, jest słoneczko, jest Wisła, mam browarki, siedzę. Nie pamiętam dokładnie godziny, ale około 19:00 potężne branie, wędka, gdybym nie złapał jej w locie, fiknęłaby do wody. Zacinam, siedzi! O fak! Co to jest?! Próbuję zakręcić korbką, nie ma szans. Pomimo skręconego na maxa hamulca coś wyciąga żyłkę. Pompuję, walczę. Udaje się zrobić kilka obrotów. Odjazd, zdążyłem popuścić hamulec, wybiera, ale niewiele, kręcę, znowu kilka obrotów i koniec, ryba muruje na dnie. Zmęczę ją, myślę sobie. Ona chyba pomyślała to samo o mnie. Mijają ze dwie minuty, mam wrażenie, że mogę lekko podkręcić, robię to, idzie, powoli, ciężko, ale idzie. Hamulec co chwila cyknie, skręcam go do końca, w sumie sam nie wiem dlaczego. Ale idzie. I w pewnym momencie odjazd totalny, postanowiła uciec. Szkoda, bo ja w tym momencie postanowiłem kręcić. Trzask! To nie kij, to kołowrotek! Odłamała się nóżka! Hmmm… a taki dobry miał być, Hamerykański. Rzucam kij, łapię za kołowrotek, żyłka przez ramię i ciągnę na łąkę. Nic innego mi do głowy nie przyszło. Dupa, trzask, zluzowało, wyciągnąłem samą żyłkę. Koniec łowienia, jadę na zebranie. Nogi trzęsą mi się jeszcze z godzinę. Kumplowi w milczeniu pokazuję zniszczony kołowrotek.
Druga sytuacja której nie zapomnę, już bez szczegółów. Wiadomo, wędki, brzeg, Wisła, czekam. Jedna wędka standard – wrzucona w warkocz. Druga to taki dziwaczny pomysł, grunt, ale pod brzeg, na płyciznę. Opiszę dokładnie te miejsca w osobnym wpisie. Ok., jest branie, holuję. Stoję na główce wystającej jakiś metr nad wodę. Ciężko idzie, ale idzie. Widzę rybę! O rany! To będzie rekord świata! Co to za ryba? Dociągam do główki, ładnie idzie górą. Widzę łeb, wielki! Co to jest? Kleń, boleń? Nie, za żółty. Karp? Nie, za długi. Nie wiem, idzie mi w dół, pod główkę, metr od nóg. Nie mam podbieraka, co mam robić?! Dociągam do samych kamieni, wystaje tylko wielki łeb, wędka wysoko w górze, wyprostowana ręka. Co mam zrobić?! Ryba jest ode mnie pół metra! Nie myślę, działam, rzucam wędkę jednocześnie wskakując do wody z wyciągniętymi przed siebie rękoma w stronę ryby. Aaa!!! Głęboko! Mam ją w rękach! Kur…a! Telefon, gdzie mam telefon?! W kieszeni spodni oczywiście! Gdzie ryba?! Nie ma! Wyskakuję ratować komórkę. Gdyby nie ten cholerny telefon i chwila zawahania w wodzie, może i bym ją wyciągnął. Nie wiem jak, ale jakoś do kamieni bym docisnął? Nie wiem, już się nie dowiem.
Co to było? Internet. Jakoś z obrazków nic mi nie pasuje, może jednak karp pełnołuski? Nie, po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że to był albo ogromny jaź, albo piękny amur. Chyba nawet bardziej mi do jazia to pasuje, jest jedno ale. Rekord Polski to 5 kg, ta ryba moim zdaniem miała metr długości i jakieś 6-8 kg. Głowa, którą widziałem dokładnie, była wielkości pół bochenka niedużego chleba. Wrócę po ciebie złotko. A telefon rozłożyłem na części i wysuszyłem na kamieniach. Działa.
[/p]