Niecodzienne zdarzenia 3
Zbigniew Sobierajski (Zibi60)
2012-07-03
Zbiornik Poraj od opisywanego łowiska dzieli droga pod którą jest wkopana rura ponad 0,5 metra średnicy, łącząca obie wody. Wiosną woda w stawiku szybciej się ogrzewa, czym zachęca do wpływania rybki pływające w pobliżu. Woda w stawiku miała „w porywach” metr głębokości i była zarośnięta grążelami. Łowiska były punktowe, każdy troszkę głębszy kawałek wody wolny od roślin trzeba było obserwować i próbować. Były także trzy troszkę większe obszary 5 x 5 metrów na których zasadzaliśmy się nieraz we dwójkę. Pierwsze rybki, które zwróciły moją uwagę to wzdręgi. Przypadkowo, będąc tam na spacerze w końcu kwietnia, zauważyłem ich tarło. Łowiłem je delikatnym sprzętem po tarle aż pojawił się na haku lin i zmusił do pogrubienia zestawu. Po pierwszym przegranym holu karpia zestaw został jeszcze bardziej wzmocniony, ale proporcjonalnie do tego zmniejszyła się ilość brań. Zacząłem stosować cieniutką plecionkę na przyponie, która trochę pomagała w holu przez grążele. Branie karpia i lina to dwa różne światy.
Lin swoją obecność manifestował najpierw banieczkami powietrza, później spławik – mocowany jednopunktowo ponieważ mniej się haczył o rośliny – zakołysał się, przepłynął kawałek, wrócił, wynurzył się i popłynął pod skosem w kierunku najbliższych roślin, co było sygnałem do natychmiastowego zacięcia. Setki takich brań cieszyły moje oczy.
Gdy w łowisku był karp, niekiedy pojawiały się większe bąble i zawirowania wody, a branie to już finezja: siedzę i spoglądam to na spławik, to na otaczającą i żyjącą przyrodę; przeleciał ptaszek – wzrok za nim, powrót na spławik, a on 3 metry w lewo i nenufary się kładą – kosmiczne brania. Większość walk z karpiami przegrałem, a wyciągnięte miały do 3 kg wagi. Każda przegrana potyczka zmuszała do myślenia i wyciągania wniosków, dziś młodzi adepci idą na łatwiznę, żądają gotowców od kolegów z portalów wędkarskich.
Wędkarstwo to Sztuka, a nie wyjmowanie ryb z wody.
Przyłowem, a w pewnym okresie rybą dominującą były leszcze, takie złotobrązowe 50+, oraz karasie złociste ok. 30 cm. Były lata, gdy wczasowałem w pobliskim ośrodku i gościłem na tym łowisku przez kilkanaście dni z rzędu, to była zabawa !. Nęciłem wieczorem pęczakiem i kukurydzą, na łowisku byłem skoro świt. Drogą wędrowali wędkarze i widząc mnie wymieniali szydzące komentarze:
- Popatrz w kałuży łowi, co on chce tu złowić ?
Oni często wracali z Poraja o kiju, a mnie się to nie zdarzyło na mojej „kałuży” – choć oczywiście większość rybek wracała do wody.
Nigdy w życiu nie złowiłem tylu linów i leszczy w tak krótkim czasie, komplety nie były problemem, do czasu, aż zbiorniczek tak zarósł, że nie można znaleźć miejsca do wędkowania. Wiele przeżyć i radości dał mi ten kawałek wody.
Moje początki na lodzie.
Do wędkowania podlodowego długo się nie mogłem przekonać, podobnie jak do przepływanki. W pierwszym przypadku brak nauczyciela, a w drugim brak sukcesów. Ogólnie zimy nie lubiłem i stanowiła martwy okres w mojej przygodzie z wędką.
Pewnego razu wędkując ze spławikiem na Warcie wypływającej z Poraja, postanowiliśmy wejść na lód. Był środek ostrej zimy, gruby lód i to zadecydowało, iż odważyliśmy się wejść. Podeszliśmy do najbliższej grupki wędkujących, poobserwowaliśmy, pogadaliśmy i nawet spróbowaliśmy potrzymać nasze zestawy spławikowe w dziurze. Oczywiście toporne zestawy nie przyniosły brania, ale to co zobaczyłem zmotywowało mnie do prób. Domowym sposobem zmajstrowałem coś podobnego do podlodówki, kupiłem od „przyjaciół” z Rosji kilka blaszek podlodowych i heja na lód. Po godzinie bezowocnego merdania, zagadnąłem kolegę po kiju:
- chyba tu nie ma ryb ?
- połóż się nad otworem na lodzie i przykryj kapturem - polecił.
Zwątpiłem… światło dostające się przez inne otwory ukazało mi widok jak z bajki: woda miała w tym miejscu ponad 2 metry głębokości i w różnych jej partiach, aż do samego dna stały ryby. Były tam okonie nienaturalnie skierowane głową w dół, były płocie, mogłem odróżnić małe leszcze – po prostu szok.
To było dopiero wyzwanie, ryby są tylko ja ich nie umiem przechytrzyć. Wtedy dowiedziałem się, że najlepszą przynętą do łowienia pod lodem jest ochotka – tylko jak ją zakładać ? Młodym adeptom wędkarstwa muszę napisać, że wtedy nie było ochotki haczykowej, jokers był bardzo rzadko, trzeba było kombinować z rurecznikiem, co niejednokrotnie czyniłem. Metody „ozdabiania haczyka” jokiem czy rurecznikiem to już „wyższa szkoła jazdy”. Stosowałem pończochę, styropian, połówkę surowego ziemniaka; każdy z tych sposobów wymagał nie lada sprytu.
Po zakupie kilku mormyszek, zdobyciu kiwoka z dzika i zakupieniu jokersa poczułem się jak „zdobywca wszystkich szczytów świata”. Nie powiem, że nic nie złowiłem, ale cóż to było w porównaniu do tego co się naoglądałem. Przysiadłem do gościa, który co parę sekund wyciągał rybę i zagadałem. Zrobił mi świetny wykład, czym zaoszczędziłem multum czasu na dochodzenie do tego wszystkiego metodą prób i błędów. Stało się jak w przysłowiu: „do trzech razy sztuka” – ten trzeci wypad już był w pełni satysfakcjonujący i tym sposobem wędkowanie podlodowe trzyma mnie do dziś. Wiele moich wypraw podlodowych zasługuje na osobne artykuły, tyle wyzwalały adrenaliny. Pokochałem wędkować pod lodem i zacząłem lubić zimę.
Sandacze jarosze.
Było to w okresie, kiedy jeszcze nie spinningowałem, kolega Józek często łowił z tzw. „plaży” na Poraju i miał niezłe efekty. W trakcie nocnej zasiadki można było złowić kilka leszczy 50 +, oraz ciekawe przyłowy. W okresie koniec czerwca – początek lipca, bardzo często na wędki z przynętą na białą rybę kusiły się… sandacze i to jakie sandacze ! Pojechaliśmy stałą, wypróbowaną ekipą, na plaży był tylko jeden wędkarz, około 100 metrów od nas. Każdy zarzucił jedną wędkę na „trupka”, a drugą na białą rybę – białe, czerwone, pinki, kukurydza, ryż preparowany i makaron, to nasze przynęty.
Zarzuciłem wędkę z trupkiem i uciągam żyłkę, aby założyć piłeczkę między pierwszą a drugą przelotką oraz po naciągnięciu lekko przysypać piaskiem. Wyrwało mi żyłkę z ręki… zareagowałem natychmiast i wyjąłem sandacza ok. 2 kg. – koledzy żartowali, że wrzuciłem mu do pyska. Taki wstęp zwiastował dobre brania, ale… nie u mnie. Resztę nocy spędziłem na oglądaniu ryb u kolegów. Józek na pęk czerwonych robaków wyjął po ciężkim boju sandacza, któremu brakło skali na wadze do 5 kg. Po jakimś czasie Romek melduje się z ponad 3-kilowym na białe robaki. Chwila ciszy w środku nocy została przerwana głośnym pluskiem, to sąsiad wędkujący nieopodal holował dużą rybę. Podchodzimy obejrzeć, sandacz jeszcze większy od Józiowego, najciekawsze, że taki kolos wziął na kukurydzę. Kolega opowiada, że pół godziny temu miał jeszcze większego, ale mu się wypiął. Wracamy do swoich wędek, ale nie na długo, sąsiad znów coś ciągnie, znów na kukurydzę i znów kolosa – po prostu we łbach im się poprzewracało. Przypomnę, że każdy z nas miał zarzuconą jedną wędkę na „trupka” i tylko ja w pierwszym rzucie złowiłem adresata przynęty. Te dziwne zachowania trwały przez około dwa tygodnie, za każdym razem udało się coś wyjąć na przynęty białorybowe. Przypuszczam, że jak się naoglądałem tych sandaczy, to zacząłem poważnie rozważać spinning z łodzi, ale to już inne czasy i całkiem inna bajka.