Niecodzienne zdarzenia 4
Zbigniew Sobierajski (Zibi60)
2012-08-13
Sandaczowe Eldorado
Rok 1996, jedna z typowych - na początku - wypraw spinningowych. Płyniemy z Józkiem na wiosłach, jeszcze nie miałem silnika. Przeważnie zaczynamy szukać drapieżników zaraz po wypłynięciu, ok 300 metrów od pomostu, ale wtedy już dalej nie popłynęliśmy.
Wiał lekki wiaterek, powodujący delikatne zmarszczki na wodzie, chmury co raz przysłaniały lipcowe słoneczko, w sumie bajecznie. Co prawda podczas wędkowanie przeszły dwie krótkie ulewy, ale zaraz wyszło słońce, które nas osuszyło.
Pierwsze dały się skusić maluchy, wyjąłem kilka po ok. 30 – 35 cm (w tym okresie obowiązywał wymiar ochronny sandacza 40 cm).
- Są dzieci, powinni rodzice się zameldować – stwierdziłem i zostaliśmy dłużej.
Zmiana gumek, prowadzenia i wreszcie siadł konkretny sandaczyk. Do godziny 10 – tej miałem na koncie kilkanaście niemiarowych i kilka miarowych. Podpłynął Artur (ten z wyprawy na lód) z kolegą, krótka wymiana zdań i przywiązał się do mojej łodzi, aby nie płoszyć ryb spuszczeniem kotwicy. Zaczęło się szaleństwo… na zmianę z Arturem łowiliśmy sandacze co kilka rzutów, to był amok w żerowaniu. Testowaliśmy cały nasz arsenał przynęt, nie było niełownej, brały na wszystkie gumy i koguty. Najciekawsze jest to, iż łowiliśmy tylko my dwaj, koledzy towarzyszący nam na łodziach mieli bardzo sporadyczne kontakty. Kolega Artura był nowicjuszem w spinningu, ale Józek, to stary wyjadacz. Porównaliśmy sprzęt, bardzo podobny, dałem mu moje gumy, podpatrywał, naśladował mnie prowadząc je… i nic.
Z łowiska wracał Grześ – jeden z moich nauczycieli spinningu – zauważył co się dzieje, zakotwiczył nieopodal i wykonał kilka rzutów, ale bez kontaktu z rybą. Przepłynął z drugiej strony, efekt podobny. Wykonał jeszcze jeden najazd i po kilkunastu minutach spłynął. My oczywiście w tym czasie mieliśmy kupę brań.
- Stoicie dobrze i rzucacie pod odpowiednim kątem – skwitował odpływając.
Koło południa Józek musiał spłynąć i jechać do domu (syn wybił piłką szybę sąsiadowi i miał ją wprawić). Wyciągnęliśmy kotwicę, pakujemy w dryfie sprzęt a… w tym czasie Artur wyholował cztery sandacze.
- Pier… okno, zostajemy – usłyszałem decyzję Józka.
Podpłynęliśmy ponownie i teraz my dowiązaliśmy się do ich łodzi. Brania były nadal i nadal tylko na dwie wędki.
Eldorado trwało do czasu naszej decyzji o definitywnym spłynięciu.
Nigdy później nie miałem takiego dnia, tylu sandaczy na kiju. Jak pobieżnie policzyliśmy, to wraz z Arturem wyholowaliśmy po 40 sztuk w tym ja miałem 12 miarowych i szczupaka, a Artur 7 miarowych. Józek z mojej łódki złowił kilka w tym dwa miarowe, a kompan Artura ani jednego miarowego.
Duże okonie na fali
Wędkując dość długo i często, mogłem określić z dużym prawdopodobieństwem w jakim terminie rozpocznie się żerowanie okoni na moim akwenie. Miało na to wpływ usamodzielnienie się i rozpływanie w poszukiwaniu pokarmu wylęgu wiosennego. Data 10 lipca +/- 3 dni przeważnie się sprawdzała. Najczęstszym i pewnym wyznacznikiem żerowania były mewy i rybitwy, które korzystały od góry z podwodnego polowania okoni. Wiosłowałem nieraz do stada skrzeczących mew przez pół zbiornika, aby przekonać się, że jakiś letnik rzucał chleb na wodę. Ale jeśli się trafiło na żerujące stado, to uciecha była niesamowita. Pośród okoni żerowały także duże leszcze, sandacze, bolenie. To było w połowie lipca, wypłynąłem z Józkiem (już go poznaliście, to mój nieodłączny kompan). Pogoda słoneczna, ale wiało i to coraz mocniej. Zakotwiczyliśmy na łowisku zwanym „Młyn” i staraliśmy się łowić obrotówkami, ale za lekkie na taką falę, nie było kontroli prowadzenia. Mieliśmy ze sobą odlewy ołowiane w kształcie 3 cm rybki z maleńką kotwiczką, nazywane Isakami – to był strzał w dziesiątkę. Rzut, poderwanie i łomot… nie skubnięcie, tylko walnięcie takie, że aż kija z ręki wyrywało. Wiele z nich schodziło z maleńkiej kotwiczki, ale te które wyjęliśmy mierzyły dobrze ponad 30 cm. Łowiliśmy kilka minut i ponieważ fala nas przeciągała przez łowisko, musieliśmy wybrać linę kotwiczną i przepłynąć z powrotem. Powtarzaliśmy ten manewr kilkukrotnie i ryby się nie wystraszyły, brały nadal. Józek w czasie tego wędkowania wyjął 2 miarowe sandacze, nie wiadomo co było na hakach gdy nam się niektóre spinały. Takie potwornie ostre brania zdarzają się właśnie na dużej fali i przy ostrym prowadzeniu przynęty – Isaka prowadzi się podobnie jak koguta. Złowiłem w życiu bardzo dużo okoni, ale takiego stada jeszcze nie miałem przy wędkowaniu. Wyjęliśmy wtedy po ok. 40 dużych okoni, pamiętam, że łowiłem nieraz setkę takich 20 – 30 cm, ale tyle emocji, adrenaliny co to łowienie nie dało mi żadne inne.
Okonie na lodzie.
Trzy lata temu wędkowałem na lodzie z Jerzym, moim nauczycielem i wiernym kompanem wypraw wędkarskich, szczególnie zimowych. Mieliśmy dzień wcześniej dwie duże ryby na hakach i ich nie wyjęliśmy – to było wyzwanie. Odwierciliśmy po trzy otwory i z początku bez nęcenia, ale nic, więc sypnęliśmy w dwa otwory joka i herbatka. Zameldowały się jazgarze, jeden, drugi, trzeci… robię przerwę niech przekąszą, przyjdzie większa ryba to odejdą.
Po kilkunastu minutach opuszczam mormyszkę do dna, podnoszę i puknięcie skwitowane zacięciem. Tak to jest to… piękny dźwięk terkotki hamulca i gwizd wysnuwanej żyłki. Stanął, więc zacząłem delikatnie skręcać, szacując rybkę na 30+ więc przy żyłce 0,09 mm trzeba zachować umiar. Po około dwóch minutach zameldował się w otworze. Nie wszystkie odchodziły tak daleko po zacięciu, niektóre robiły kilka kółek przy dnie i wychodziły spokojniej. Po czwartym wyjętym 35 cm w ciągu kilku minut zrobiłem sobie i im (żal mi się zrobiło) przerwę. Poszedłem do Jerzego, miał także brania, ale młodszy rocznik. Powtórne opuszczenie mormyszki, podniesienie i kiwok do góry… zacięcie i znajomy terkot znów upaja moje uszy. Tym razem jednak ryba nie staje, płynie daleko wysnuwając ok 30 metrów żyłki…
- Cóż to może być za zwierz ? nurtuje mnie pytanie, sądząc po poprzednich odjazdach może to być bardzo duży okoń.
Gdy raczył się zatrzymać spróbowałem podciągnąć, lecz po metrze w moją stronę odbiera dwa ode mnie. Takie przeciąganie trwa chwilę i… luz, wypiął się i nie mogę stwierdzić kto był autorem takiej adrenaliny.
Na wszelki wypadek przewiązałem ponownie mormyszkę i opuściłem – znów 30 + na haku, drugi, trzeci… Poszedłem do Jerzego, uwierzcie z litości !!! Nie miałem już sumienia się nad nimi znęcać, choć wiedziałem, że to może być mój życiowy połów na lodzie. Jeszcze kilka lat temu pewnie bym łowił, było tyle okoni, że uważaliśmy je za szkodniki, ale dziś, gdy jego populacja drastycznie zmalała po chorobie… dam im spokój.