Noc malowana bielą
użytkownik 42354
2010-06-12
W końcu nadszedł upragniony czas kanikuły. Niestety, już następnego dnia po rozbiciu namiotów, ciężkie jak ołów, czarne chmury przyniosły zza horyzontu ogromną burzę. Małżonka wraz z córkami, biorąc pod uwagę groźby płynące z radia, postanowiły wrócić do domu. Jak postanowiły, tak też uczyniły, a że żona moja zna dobrze moje podejście do wędkarstwa, nie namawiała mnie na powrót. Kumpel który zazwyczaj ze mną jeździ na ryby zapewnił, że choć on teraz urlopu nie ma, to i tak będzie wpadał codziennie pomoczyć kije. Tak więc zostałem sam.
Trwałem uparcie na posterunku choć ryby miały w nosie mnie i moją pasję, a pogoda nie dawała chwili wytchnienia i ciągle nękała mnie burzami. Rzeczony Kolega zjawiał się regularnie i nawet jednego razu został na nockę. Niestety, pogoda i wilgoć dały mi niezłego łupnia. Rozchorowałem się poważnie. Nie byłem w stanie spakować gratów. Dwa dni trwało zanim uporałem się z robotą i w końcu rad nie rad pojechałem do domu, wściekły i umęczony że aż strach. W domu przez kilka dni dochodziłem do siebie patrząc na przemian w okno i w ekran telewizora. Prognozy były tragiczne. Złorzecząc na czym świat stoi, powoli musiałem zdać sobie sprawę, że urlop się kończy i już nic nie pomoże, trzeba będzie wracać do pracy. Tak więc zamiast wypoczęty i odstresowany, rzuciłem się w wir życia będąc prawie emocjonalnym wrakiem.
Minął tydzień. Pogoda trochę się poprawiła, więc wspólnie z drugim Mirkiem postanowiliśmy udać się w weekend nad naszą ulubioną wodę. Moje Panie też się wybrały, by poużywać lata, bo urlop był do niczego. Pojechaliśmy rano. Córy pluskały się w wodzie, a my we trójkę moczyliśmy kije. No i jak to w życiu bywa, około godziny szesnastej było już po sprawie. Synoptycy znów mieli rację. Żoneczka z córkami pojechały do domu, a my dwaj postanowiliśmy zignorować chwilowe załamanie aury. Faktycznie, rozpogodziło się po dwóch godzinach. Zadowoleni oddaliśmy się naszemu hobby. Ryby brały tak delikatnie, że na nic zdały się sygnalizatory i wszystkie brania wyczajaliśmy obserwując delikatniutkie drgania żyłki. Ale i tak udało nam się przechytrzyć kilka ładnych karasi i leszczy.
Nastał wieczór. Granatowe niebo ciemniało coraz bardziej. Patrząc w dal, można było dostrzec wysokie kominy czarnych jak sadza chmur. Mówiłem:
- Mirek, to się dzisiaj źle skończy, mam przeczucie.
Ale Kol. Mirek tylko machnął ręką i na tym się skończyło. Pomyślałem, że czas zadaszyć stanowisko i …………..doznałem olśnienia. Moja Żoneczka pojechała do domu samochodem, w którym był cały „deszczo-osprzęt”, czajnik, palnik gazowy, kubki i wiele innego badziewia. Miras nie miał ze sobą nic oprócz łódki naszej roboty, bo myślał, że zgodnie z zapewnieniami ja wszystko zabiorę. No i byliśmy ugotowani. No nic, w końcu starzy żołnierze nie pękają. Od człowieka spotkanego nad wodą który widział mnie może dwa razy w życiu pożyczyłem palnik gazowy. Butlę miałem, kawa i cukier też się znalazły. Słowem pięknie. Ale jak ugotować i z czego pić tę kawę?
Miras wysypał kukurydzę i w puszcze nastawił mineralną, a ja za pomocą narzędzi z przybornika urzeźbiłem dwa śliczne kubeczki z puszek po piwie. Dlatego dziś promuję posiadanie kilku puszek tego napoju w zasobach plecakowych na zasadzie śmiertelnego obowiązku. Później kłopotem było jedynie ciągłe zamienianie lampy gazowej na palnik i z powrotem. Aż tu nagle jak nie nie zacznie dąć wiatr! Szum zarośli i drzew niebezpiecznie przybierał na sile, a my pozbawieni namiotu, gorączkowo kombinowaliśmy nad schronieniem. Mirek przytargał ze swojego auta malarską folię służącą do przykrywania łódki. Mój parasol przeciwsłoneczny posłużył jako główna podpora, a że w pobliżu bobry zrobiły sobie magazyn gałęzi, szybko uporaliśmy się z budową prowizorycznego namiotu. Zawsze mam przy sobie dwie, trzy rolki taśmy izolacyjnej więc konstrukcja wydawała się być solidna. Zadowoleni z siebie przerzuciliśmy zestawy. Szarpany coraz silniejszymi podmuchami nasz foliowy namiot spisywał się całkiem dzielnie.
Minęła 21.00. Choć zazwyczaj o tej porze jest jeszcze widno, panowała zupełna ciemność. I to ciemność gęsta jak smoła, która dosłownie oblepiała wszystko lepką warstwą. Mrukliwe odgłosy burzy i pojedyncze błyski pojawiające się ze wszystkich stron niosły niepokojący komunikat. Zwinęliśmy po jednej wędce i czekaliśmy na rozwój sytuacji. Już po pół godzinie wszystko stało się jasne. Lunęło jak z cebra. Potoki wody momentalnie zaczęły podmywać nam nogi. Folia i peleryny osłaniały nas wprawdzie od deszczu ale pozostałe na ziemi rzeczy były mocno zagrożone. Wyjąłem z plecaka starą zasłonę od prysznica i owinąłem nią nasze zapasowe ciuchy i kilka przedmiotów którym mogła zaszkodzić woda. Wcisnąłem to wszystko pod stary pień, a sami przycupnęliśmy pod folią.
Minęła 22.00. Ulewa trwała nadal. Folia nad naszymi głowami wypełniała się wodą której ciężar powodował rozdarcia. Wylewaliśmy ją co kilka sekund unosząc prowizoryczny dach.
I nagle, nie wiadomo jak i skąd ruszyła nawałnica. Wiatr tak się wzmógł, że folię trzymaliśmy rękami nad głową. Fruwające końce poprzyciskaliśmy naszymi fotelami i przydeptywaliśmy przy ziemi. Obaj schyleni, tyłem do wiatru stojąc tak, by folia dociskana wiatrem położyła się na nas, staraliśmy się utrzymywać taką pozycję, by nasze schronienie przyjęło możliwie opływowy kształt. Wichura stała się tak silna, że podrywała w powietrze fale ucinając je z jazgotem wściekłej hydry. Patrzyliśmy jak zaczarowani, nie czując cisów odłamywanych gałęzi które spadały nam z impetem na plecy. Widziałem oczy Mirka. Były wielkie i czarne jak ta noc. Moje też chyba nie były normalne, bo czułem, że za chwilę eksplodują mi źrenice. To już nie były żarty. Orkan szalał coraz wścieklej to doskakując, to cofając się wstecz. Nasze rzeczy pod starym pniem były bezpieczne, ale my mieliśmy świadomość, że ta noc utkwi nam w pamięci już na zawsze. Wicher wył niemiłosiernie. Woda wyrywana falom i zacinający poziomo ulewny deszcz spowodowały, że nagle czerń nocy przemieniła się w totalną biel. Tak, zrobiło się biało. Czerń nocy gdzieś czmychnęła. Ściana rozbitej na cząsteczki wody gnana tym szalejącym żywiołem wyglądała jak namalowana białą farbą i tylko co kilka sekund wśród tej bieli przelatywały nam przed oczami jakieś krzewy, konary i bliżej nieokreślone przedmioty wyrwane z zarośli na brzegach jeziora. Trząsłem się z zimna i ze strachu, a Miras chyba miał to samo. W tym wszystkim mieliśmy ogromne szczęście. Nawałnica nadeszła z tyłu, a z tej strony częściowo osłaniał nas wypiętrzony brzeg cypla. Teraz już obaj wiemy czym jest „BIAŁY SZKWAŁ”. Wyobrażam sobie co się działo na Mazurach, gdy tyle osób straciło życie przez podobny żywioł. Po prawie dwóch i pół godzinie biały szkwał urwał się tak samo gwałtownie jak uderzył. Ale deszcz padał jeszcze dwie godziny, a my skuleni, zapatuleni w folię, zmęczeni i zziębnięci trwaliśmy w bezruchu do chwili, kiedy deszcz ustał. O trzeciej, może trochę później wydostaliśmy się z naszego kokonu. Ale to jeszcze nie był koniec. Kiedy emocje opadły i nastała błoga cisza, nasze myśli powędrowały w kierunku samochodu Mirasa i naszej łódki. Z łomotem serca i duszą na ramieniu ruszyliśmy na rekonesans. Auto stało sto metrów od nas. Milczeliśmy obaj, jakbyśmy się bali, że jakiekolwiek głośne słowo może sprowadzić burzę z powrotem. Dla samochodu przygoda skończyła się dość pomyślnie. Na dachu było tylko jedno wgniecenie od ciosu konarem ale wokół auta……….. pełno gałęzi, konarów i krzaków wyrwanych z korzeniami. Skarpa osłoniła samochód i spowodowała, że niebezpieczne pociski przelatywały nad nim i opadały kawałek dalej. Łódkę zaś udało nam się wydobyć po wylaniu z niej wody, bo choć nie poszła na dno, to było widać tylko dulki wioseł i kawałek dziobu wystające nad powierzchnię wody. Nie mam specjalnego talentu do pisania i nie potrafię ubierać rzeczywistości w odpowiednie słowa. Wiem tylko tyle, że to, co przeżyliśmy w lipcu 2008 roku zapadnie w naszej pamięci. W takich chwilach wierny druh i kompan okazuje się być tym, co pozwala przetrwać niebezpieczeństwo.
Może gdyby któryś z nas był wtedy sam……… , aż strach pomyśleć. A kiedy już wszystko wysuszyliśmy przy ognisku i założyliśmy suche ciuchy, degustowaliśmy kawę parzoną z mineralnej, gotowaną na palniku, gotowaną w puszce po kukurydzy, spożywaną z kubków z puszek po piwie. W tym miejscu serdecznie dziękuję Wędkarzowi z Jastrzębia, który bezinteresownie użyczył mi palnika, pomimo faktu że w ogóle się nie znamy. Mam nadzieję, że spotkam tego Gościa w tym samym miejscu w tym sezonie i oddam mu jego własność.
Najciekawszy jest jednak fakt, że mój sąsiad Kazik spędził ową feralną noc po drugiej stronie Odry, spokojnie łowiąc całą noc. Stwierdził że słyszał burzę, ale nie miał pojęcia o jej skali. Dzieliło nas dosłownie kilka kilometrów. Dziwne - prawda? Oczywiście następnego wieczoru
zalaliśmy z Mirkiem problem gorzałką by przypieczętować pamięć owej strasznej nocy. Wierzcie mi, było strasznie i okropnie. Pisząc ten tekst czuję ciarki na całym ciele na samo wspomnienie. Fotka która jest na moim profilu została zrobiona przez Mirasa za pomocą komórki kiedy jeszcze mieliśmy wolne ręce, tuz przed wybuchem sztormu.
Nie była to przyjemna przygoda, ale dzięki niej jestem bogatszy w doświadczenie. Cóż my, wątli ludzie znaczymy wobec ogromu sił przyrody? Mamy się za twardych, mocnych, myślimy że nic nas nie zaskoczy. Nic bardziej błędnego. Tak naprawdę w pojedynkę nie znaczymy nic. To daje do myślenia. W takich momentach tyko skała może pozostać niewzruszona.
Moc niech będzie z Wami zawsze, ilekroć będzie się źle działo. Ja do tej mocy dodałbym jeszcze jedno - wiernego druha.
CZUWAJ! MIRASIE