Nocka nad Wartą
Marek Dębicki (marek-debicki)
2014-08-05
Nocka nad Wartą
Dwa tygodnie po ostatnim wypadzie nad rzekę, udaje nam się doprowadzić do nocnej wyprawy. Upały jednak nie ustępują, a na dodatek wokół krążą burze. Pogoda nad wyraz niestabilna. Ostatnia analiza pogody daje 50% szansy, że wszystko wytrzyma do niedzielnego popołudnia, więc decyzja już zapadła – jedziemy. Ryszard organizuje zanęty i tzw. „mięsko” w postaci dendrobeny, natomiast ja szukam drobiowej wątróbki, którą dosłownie wymiotło z okolicznych sklepów. Oprócz sprzętu wędkarskiego i żywności, szykujemy coraz bardziej wyszukany sprzęt do biwakowania. Maszynka do gotowania, metalowa tacka do grillowania, podpałki, zapałki, kubki i garnek. Oczywiście pojemnik z czystą wodą
i jeszcze trochę podrobniejszych szpargałków. Dobrze, że mamy obaj samochody kombi, więc można po rozłożeniu tylnych siedzisk, cały ten majdan w miarę spokojnie załadować. Aż nie chce się wierzyć, że kiedyś można się było spokojnie załadować
i pojechać ponad 20 km motorowerem marki Wierchowina nad jezioro Bnińskie.
Nad rzeką jesteśmy krótka po 17.00. Początkowo całą koncepcję, związaną z wyborem miejscówek, psuje nam pozostawiony na skraju łachy czerwony fotelik wędkarski. Rozglądamy się to w jedną, to w drugą stronę brzegu i po wędkarzu nie ma żadnego śladu. Najprawdopodobniej jakiś roztargniony kolega, odjeżdżając pozostawił go na swojej miejscówce. Odkładamy fotelik w widoczne miejsce na skarpie i przystępujemy do urządzania stanowisk. Po krótkiej chwili jeden zestaw z feederem, drugi z gruntówką ląduje w wybranych miejscach i przystępujemy do zanęcenia łowiska. Do zaprawionej rybnym deepem wątróbki musimy używać gumowych rękawiczek, gdyż zapach jest tak silny, że zwykłe opłukanie rąk nie pozwala na jego usunięcie z dłoni.
Podczas wybierania luzu na gruntówce, na której jako przynęta zawisła aromatyczna wątróbka, trzymając palcami żyłkę poczułem trzy krótkie szarpnięcia. Za chwilę, dwukrotnie dało się to widzieć na szczytówce solidnego, dwuczęściowego karpiowego wędziska JAXON MONOLITH XT-CARP, 3,60m i c.w. 3 lbs, do którego podpiąłem tej samej marki HEGEMONA HRF 5000, zaopatrzonego w czarną plecionkę MONOLITH PREMIUM 0,28mm, o wytrzymałości 37kg. Wędzisko to wybrałem do sumowych połowów całkiem świadomie, gdyż jest ono znacznie sztywniejsze od posiadanych trzyczęściowych karpiówek Mikado z 3,5 lbs. Aczkolwiek nie jest to może typowo sumowy sprzęt, to jednak myślę, że można z nim będzie trochę powalczyć.
Opisane powyżej zachowanie sprzętu trochę mnie zaskoczyło i zarazem zdziwiło. Nie będąc pewien, czy to było poszarpywanie ryby, czy też przypływająca jakaś podwodna zawada, postanowiłem sprawdzić zestaw. Hak był pusty, nie pozostawało więc nic innego jak tylko podpiąć kolejną porcję wątróbki i tym razem dokładnie obwiązać ją nicią. Przeciwległy brzeg rzeki porastają wysokie wierzby, białodrzewy i olchy dzięki czemu krótko po 18.00 lejące dotychczas żarem słońce chowa się za koronami zbawiennych dla nas drzew. Ryszard podławia pierwsze krąpiki i leszczyki, a ja po raz kolejny p kilku podskubaniach wyciągam pusty haczyk z gruntówki, na którym pozostała tylko nić. Jakieś czary, czy co rozważamy z Kolegą zaistniałą sytuację?
My sobie gadu-gadu, a szczytówka mojego feedera, z dendrobeną i dwoma ziarnami kukurydzy na haku, solidnie pulsuje. Zacinam i czuję rybę. Zestaw ułożony opodal warkocza, w bezpośredniej bliskość prądu, daje rybie dodatkowe waleczne atuty. Już oczyma wyobraźni, widzę w podbieraku pięknego leszcza. Po wyjściu z warkocza ryba idąc przy dnie, odbija w prawo w kierunku ławicy. Omija na szczęście zestaw gruntowy i po chwili daje się podholować pod bonę. Ku mojemu zdziwieniu w podbieraku ląduje niespełna 50 cm sumeczek. Jak na początek nocnej zasiadki dobre i to.
Zbliżał się wieczór, pora więc na ciepły posiłek. Ryszard przystąpił do gotowania herbaty na maszynce spirytusowej, natomiast ja zająłem się „grillo-ogniskiem”. Posłużyły mi do tego dwa sporych rozmiarów kamienie, metalowa tacka, trochę podpałki grillowej (lub w przypadku jej braku zapachowa świeczka) i trochę wysuszonych połamanych gałęzi z nadbrzeżnego lasu. Gałęzie muszą być dobrze wysuszone i odpowiedniej grubości. Takie, która mają resztki zielonych lub nawet pożółkłych liści lepiej pozostawić, gdyż nie nadają się z powodu nadmiernej jeszcze wilgotności do palenia. Rachu-ciachum i zjedliśmy po dwie pieczone na blaszce kiełbaski z żytnim chlebkiem, popijając prawdziwy czaj z czarnej liściastej herbaty.
O ile początek wędkowania był dla mnie dobry, to wieczór i niestety cała nocka okazała się bezrybna, pomimo wielu kombinacji z zestawami i przynętami. Popisywać za to zaczął się Ryszard, który złowił w sumie cztery sumiki. Największy miał około 60cm, najmniejszy i chyba najbardziej wypchany wątróbką drobiową niespełna dwudziestoparocentymetrowy. Od pierwszej do czwartej w nocy zapanowało totalne bezrybie. Drzemaliśmy więc na zmianę w wędkarskich krzesłach, niecierpliwie zerkając na zegarki w oczekiwaniu brzasku. Co chwilkę trzeba było dołożyć szczapę do ogniska, łyknąć trochę czaju i sprawdzić zestawy.
Krótko po czwartej Ryszard dołowił jeszcze jednego sumika 57 centymetrów, a ja zacząłem studiować niebo, na którym szczyty podchodzących z północnego zachodu chmur, bajecznie oświetlało wschodzące słońce. Krótko przed piątą, sprawdzam przynętę na feederze. Zmieniam czerwonego robaka i zakładam ziarno kukurydzy. Piąta piętnaście szczytówka feedera lekko drgnęła, a następnie zaczęła silnie pulsować. Ożywiłem się natychmiast i odruchowo chwyciłem za dolnik wędki, czując jednocześnie jak ryba potrząsa zestawem raz w jedną, raz w drugą stronę, starając uwolnić się z haka. To będzie ładny leszcz, bez dwóch zdań, ale jak duży?
Spokojnie i jeszcze raz spokojnie, ale zdecydowanie płynnym pompowaniem podnoszę zdobycz z rynny, a następnie wyprowadzam do prawej w zatoczkę. Tom nie jest leszcz jeziorowy , który po łyknięciu powietrza daje się wyłożyć na bok. Ryba silnie pracując ogonem odchodzi na chwilę od zanurzonego w wodzie kosza podbieraka. Po chwili jednak poddaje się, a ja widząc co mam w siatce uśmiecham się sam do siebie. Pięćdziesiątka, o wadze 1,5 kg daje mi wiele satysfakcji, chociaż zdaję sobie sprawę, że w Warcie pływają znacznie większe okazy. Robi się coraz cieplej, chociaż pozostajemy jeszcze w zbawiennym cieniu drzew. Trochę znużeni nocną zasiadką kończymy wyprawę po dziewiątej. Na raty klarujemy sprzęt
i pakujemy do samochodu. Gdy jesteśmy już na skarpie, w dole, na piaszczystej łasze, w miejscu gdzie jeszcze niedawno siedział Ryszard, jakby na pożegnanie dały o sobie znać dotychczas uśpione bolenie.
Czyżby to zaproszenie na kolejną wyprawę do spinningu?