Zaloguj się do konta

Nocne łowy

NOCNE ŁOWY



W moim życiu jest kilka ważnych rzeczy: praca, rodzina, wędkarstwo i zimne piwo. Więc kiedy
w pracy miałem urlop, dzieckiem mogła zająć się żona, piwo było porządnie schłodzone i pojawiła się opcja wyjazdu na 3 dni na ryby nie zastanawiałem się ani trochę, tylko oznajmiłem żonie że jadę. Tak, tak Panowie i Panie OZNAJMIŁEM, a nie spytałem się o zgodę. Taki twardziel jak ja oznajmia, że jedzie na ryby, a nie pyta się czy może jechać (mam nadzieję, że żona tego nie przeczyta bo przez następne dwa tygodnie na obiad będę miał paróweczki z Constaru na gorąco,ale taki już jest los twardziela).
Wyjazd - początek sierpnia 2010 roku, piątek o godz. 16 (nie pamiętam dokładnej daty). Kierunek Wisła okolice Puław. Od rana zacząłem się pakować i przygotowywać do wyprawy. Namiot, materac, śpiwór, kuchenka, wędki, skrzynka z klamotami i 1000 innych mniej lub bardziej przydatnych rzeczy (dobrze że mamy przyczepkę). Nadeszła wiekopomna chwila – godz 16.00 i ............ nic. Dzwonię do chłopaków i dowiaduję się że wyjazd przełożony na godz 18.00 bo jeszcze nie skończyli roboty. Każdy z nas pewnie „lubi” takie chwile. Popatrzyłem się na siebie i na swoje klamoty i pomyślałem, że nie będę tego wszystkiego targał z powrotem na 2 piętro do chałupy. Rozłożyłem fotel i siedziałem tak 2 godziny, aż po mnie przyjechali. Około godz 17.30
z klatki wyszła moja żona (szła do sklepu) zobaczyła mnie, siedzącego tak od 1,5 godziny
w pełnym wędkarskim rynsztunku. W tym momencie muszę powiedzieć Wam jaką mam wspaniałą małżonkę ponieważ nic mi nie powiedziała, ani słowa krytyki, żadnych wyrzutów, fochów, przekleństw. Jedynie co zrobiła to podniosła swój piękny wskazujący paluszek i trzy razy puknęła się nim w środek czoła patrząc mi prosto w oczy. Zrobiła to z taki wdziękiem i uśmiechem na twarzy, że wzruszyłem tylko ramionami i pomyślałem, że nie ma lekko.
O godz. 18.05 mój sprzęt był już załadowany do przyczepki, a moje szanowne dup..o siedziało sobie wygodnie w fotelu dużego i wygodnego samochodu kolegi. Tym razem postanowiłem, że nie będę pił i prawie mi się to udało bo zanim dojechaliśmy do łowiska wypiłem tylko 4 pięćdziesiątki
i małe piwko. Ta ilość alkoholu nawet wyostrzyła mi zmysły, bo ani razu nie nie zakułem się haczykiem. Około godz. 20.00 byliśmy już na miejscu. Zmontowałem zestawy, posłałem je do wody i zacząłem przygotowywać sobie miejsce do spania i odpoczynku. Jak wszystko było gotowe rozsiadłem się w swoim fotelu i zacząłem delektować się krajobrazem i zimnym browarkiem.
Po drugim piwku musiałem oczywiście udać się na Stronę. Kolega, który znał teren wskazał mi kępę krzaków oddaloną od nas o dobre kilkadziesiąt metrów i powiedział, żebym poszedł załatwić swoja sprawę tam bo za nami rozciąga się zarośnięty krzakami długi głęboki na trzech chłopa rów , do którego można wpaść. Oczywiście zrobiłem tak jak mi kazał i udałem się we wskazane miejsce.
Minęło kilka godzin,a rybka nawet nie skubnęła przynęty na haczyku. Dokoła mnie zapadły egipskie ciemności, wokół było słychać odgłosy natury, w tym ryk 3 niedźwiedzi brunatnych. Tak, tak – ryk niedźwiedzi brunatnych (chrapanie), które spały w samochodzie i pojękiwania czwartego, który rozwalił się w moim namiocie. Co jakiś czas otwierałem i zamykałem drzwi auta co powodowało, że na kilka minut ryk ustał. Za którymś razem otwierania i zamykania drzwi jeden
z niedźwiedzi pierdnął inny beknął. Potem już nawet nie podchodziłem do auta. Siedziałem tak
i patrzyłem na świetliki założone na szczytówki moich feederów. Szczytówki nawet nie drgnęły, nawet nie poruszały się na wietrze. Pomyślałem, że rozłożę fotel na maxa i zdrzemnę się chwilkę, ale przedtem „odcedzę ziemniaczki” Wstałem i zamyśliłem się: iść do miejsca które wskazał mi kolega, czy udać się w stronę rowu, który był kilka kroków za moimi plecami. Nie ma co, nie będę łaził po ciemnicy – poszedłem w stronę rowu. Było bardzo ciemno wszedłem trochę w krzaki
i zacząłem robić swoje. Uśmiechnąłem się pod nosem bo pomyślałem, że gdyby teraz napatoczył się patrol PSR to dostałbym mandat za nieprzepisową długość kija. Chwile po tym jak ta myśl przebiegła mi przez mózgownicę poczułem jak ziemia osuwa mi się spod nóg. Zrobiłem ze dwa kroki w tył pacnąłem na tyłek i zacząłem zsuwać się w dół. W ułamku sekundy znalazłem się na dnie rowu, o którym mówił mi kilka godzin wcześniej kumpel. Stanąłem szybko na nogi
i pomyślałem, że ten rów jest rzeczywiście dosyć głęboki. Kilkukrotnie próbowałem wspinać się po zboczu rowu do góry, nawoływałem kumpli, żeby mi pomogli – wszystko bez rezultatu. Po kolejnych próbach przestałem się męczyć i postanowiłem poczekać do rana, wtedy ktoś się obudzi
i mi pomorze. Jedynym plusem w tej sytuacji było to, że gdy stanąłem prosto na wystającym z piachu korzeniu, to z dna rowu było widać świetlik zamontowany na feederku, który stał bliżej mojego fotela. Cała ta sytuacja nawet mnie rozbawiła i zacząłem śmiać się pod nosem. Śmiałem się tak do momentu, aż świetlik zaczął swój charakterystyczny taniec – branie. Wtedy się wkurzyłem
i pomyślałem że tam pewnie jakaś wielka ryba dobiera się do moich robaczków, a ja tu gnije na dnie rowu i przyglądam się bezczynnie świetlikowi. Ale nic nie mogłem zrobić. Świetlik mniej lub bardziej podskakiwał jeszcze dosyć długo. Postanowiłem nie przyglądać się temu, usiadłem na dnie rowu i wyjąłem paczkę fajek z kieszeni kurtki. Ucieszyłem się, że przynajmniej fajki mam, ale co z tego jak zapalniczka została w kieszeni fotela. Pomyślałem, że w takiej sytuacji to tylko James Bond by sobie poradził, a mnie do niego daleko. Popatrzyłem w niebo, rozprostowałem nogi,na głowę założyłem kaptur i usnąłem.
Swoją drogą u mnie podobne sytuacje są nagminne. Kilka godzin siedzenia wpatrywania się
w szczytówkę feedera i nic żadnego ruchu. A jak tylko wstanę, żeby zrobić siusiu zaraz zaczyna się akcja. Nie ma się czym chwalić, ale kilka razy po dobiegnięciu do wędzisk miałem mokre spodnie. Stary chłop,a nie umie porządnie załatwić swojej potrzeby ech.........
Rano obudziły mnie nawoływania kolegów, którzy mnie szukali. Odpowiedziałem im i po kilku sekundach nad moją głową widziałem 4 roześmiane i wyspane ryje. Jeden z kumpli powłóczyście pokazał mi coś ręką. Popatrzyłem w tamtym kierunku. Było tam łagodne podejście ku górze, wyjście z tego cholernego rowu. Kiedy wpadłem do niego nie przyszło mi nawet do głowy, żeby sprawdzić czy idąc w lewo lub w prawo można się z niego wydostać i chciałem wyjść górą. Powoli podszedłem do tego podejścia i bez żadnego wysiłku wyszedłem z rowu. Zapaliłem fajeczkę, wyjąłem ze swojej turystycznej lodówki bajecznie zimne piwko rozwaliłem się na fotelu i poczułem się tak dobrze, że krzyknąłem do kumpli, że warto było wpaść do tego rowu. Popatrzyłem na swój feeder i pomyślałem, że może jeszcze na haczyku wisi ta ogromna ryba która spowodowała, że w nocy świetlik zatańczył. Zwinąłem zestaw i okazało się, że haczyku wisi prawdziwy wieloryb, największa ryba złapana tej nocy (widać ją na załączonym zdjęciu). Zagrałem hejnał (browarem) zmieniłem robaczki i znowu zarzuciłem zestawy.

Ciekawa rzecz wydarzyła się również kolejnej nocy. Otóż rozstawiliśmy wędki na brzęczykach, założyliśmy bombki i zaczęliśmy raczyć się bimberkiem (koniaczkiem) swojskiej roboty. Jeden
z kolegów - Marek zdecydował się złożyć jedną karpiówkę i w środku kępy krzaków postawić zestaw na suma. Jego zestaw składał się ze starej radzieckiej wędki,wielkiego radzieckiego młynka i bardzo grubej plecionki. Dla mnie to była bardzo gruba plecionka, natomiast on twierdził że na kołowrotku nawinięte jest coś w rodzaju dratwy, którą pozyskał będąc w czasach PRLu na delegacji w Mongolii. Zresztą cały jego zestaw na suma pochodził z tamtych „dobrych czasów”. Na poprzedniej nocnej wyprawie byłem świadkiem wyczynu „babci” (bo tak nazwał swoją wędkę na suma). Znaleźliśmy przy brzegu duży około 3 metrowy pień, bardzo ciężki. Hak na dratwie zamocowaliśmy do tego pniaka, pontonem wywieźliśmy go w nurt i puściliśmy swobodnie. Potem pozwoliliśmy, żeby z młynka wybrało się ponad 3/4 dratwy. Po jakimś czasie zaczął się hol powrotny tego pniaka. Najpierw delikatnie, z wyczuciem, a potem siłowo i na chama. Babka cała trzeszczała, wyginała się w półkole, ale wciąż dawała radę pniakowi. Na moment sam próbowałem holować naszą zdobycz, ale nie miałem wprawy z tego rodzaju holem i szybko skapitulowałem. Zabawa taka trwała dosyć długo, aż w pewnym momencie moim oczom ukazał się wyłaniający się z nurtu ogromny pniak. Powoli dobił do brzegu. Wyjęliśmy go z wody. Skończył w ognisku.

Tak więc wędka na suma była rozłożona w kępie krzaków, a my przystąpiliśmy do degustacji domowych przetworów ziemniaczanych. Po jakiejś godzinie odezwał się dzwonek, a potem zamilkł. Zerwaliśmy się na równe nogi, ale skoro dzwonek zamilkł to nikt z nas nie podszedł do wędziska. Po kilkunastu minutach usłyszeliśmy odgłos podobny do tego jaki wydaje się przy przedzieraniu się przez zarośla. Wtedy podbiegliśmy wszyscy do wędziska. Okazała się, że wędka położyła się ukosem na zaroślach, a potem przesunęła się jeszcze w bok. Marek prawie w ostatniej chwili ją chwycił i poczuł, jak potem twierdził ogromny opór. Na początku myśleliśmy, że to jakiś zaczep, ale potem żyłka zaczęła wylatywać z kołowrotka. Chwila przerwy i znowu żyłka wylatuje ze szpuli. Kumpel wyregulował hamulec, ale nie mógł ustać w miejscu i musiał poruszać się wzdłuż brzegu, żeby nie stracić zdobyczy. Po kilku minutach bardzo bolały go już dłonie, barki
i kręgosłup. Wtedy zdecydował się, że wędkę przejmie inny nasz kumpel zwany „Bydlakiem” (określenie pieszczotliwe ze względu na gabaryty), ale pod warunkiem, że będzie robił wszystko to co Marek mu powie. Potem Mareczek wskoczył w ponton i popłynął w kierunku zdobyczy.
Z pontonu prze dłuższą chwilę Marek wykrzykiwał różne komendy: popuść, ciągnij, do siebie
i inne. Walka trwała jeszcze dłuższą chwilę. Nagle w powietrzu dało się słyszeć świst, kolega Bydlak pacnął jak długi na trawę, a plecionka czy też dratwa delikatnie opadła na wodę. Oczywiście w takiej sytuacji każdy wędkarz i chyba każdy polak powie to samo – dwa słowa, które wyrażą wszystko i wszędzie, a które są powszechnie uznawane za wulgaryzmy. Nie, nie ..... te słowa to wcale nie „kurka wodna” :) Po ściągnięciu dratwy okazało się, że wielki sumowy hak (jak dla mnie wielki) jest dosłownie prosty jak zapałka. Resztę nocy wszyscy przezywali to co się wydarzyło i nikt nie mógł zasnąć.

Na tej wyprawie złowiliśmy sporo leszczy, sandacza, kumpel wyjął pięknego szczupaka, który ze względu na swoją urodę i miękkie serce kolegi odzyskał wolność. Zdecydowana większość zostało wypuszczonych znowu do wody. Kilka z nich zostało przyrządzonych na ognisku. Całą wyprawę zaliczyliśmy do bardzo wesołych i udanych i postanowiliśmy, że w tym samym składzie jeszcze kiedyś tam wrócimy. Kiedy kończyłem pisać ten tekst pomyślałem, ze właśnie za to kocham wędkarstwo: rzeka, krajobrazy, święty spokój, dobre towarzystwo, przygody. Żeby osiągnąć wędkarską Nirvanę nie muszę złowić pięknej sztuki, wystarczy mi samo łowienie.

Pozdrawiam i połamania.




TEKST ZGŁOSZONY DO KONKURSU WĘDKUJE.PL

Opinie (5)

pmizera87

No to wesoło było:-) A ta ryba na fotce, to certa? [2011-07-02 09:30]

Przemo-77

Chyba tak, ale wróciła do wody. [2011-07-02 15:13]

pikemeister

Bardzo ciekawie opisane :)) usmiałem się :D:D tak dalej!!! ***** [2011-07-06 18:41]

użytkownik

Przemo 77, cholernie dobry artykuł. Naprawdę super i meeega zabawnie ;)Pisz kolego więcej, masz świetny język. Nawiasem mówiąc takiego tekstu jeszcze nie czytałem.  [2011-07-06 20:58]

marcin-matyasik

cvzyta sie jak dobra ksiazke twoje artyluly oby tak dalej :) 3mam kciuki [2012-06-03 11:38]

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za komentarze Internautów.

Czytaj więcej

Łowisko Tuszynek

ŁowiskoNa Łowisko Tuszynek wybraliśmy się w drugiej połowie lipca na k…

Nocne sumy

Nareszcie wyczekiwany piątek, koniec pracy szykowanie sprzętu i wyjazd na…