O sandaczach i nie tylko
Okoniowy Bartuś (okoniowy_bartus)
2012-10-16
Podekscytowani wyprawą, nie mogliśmy spać w nocy, więc problemu z pobudką o piątek nad ranem nie mieliśmy. Jesteśmy minimalistami i lubimy mieć ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Zabraliśmy ze sobą po jednym kiju spinningowym i wyposażyliśmy nasze plecaki w niezbędne przybory. Zgodnie z oczekiwaniami, zjawiliśmy się nad Wisłą o godzinie 6.30. Początek robinsonady był dość groteskowy.
Idąc ścieżką, w kierunku naszej ulubionej ostrogi, usłyszeliśmy, że ktoś za nami idzie. Nagle „ten ktoś” zaczął przyśpieszać, żeby nie powiedzieć biec, aby być przed nami na łowisku. Cóż o miejsce, z nikim nie mieliśmy się zamiaru kłócić, chociaż odpowiedniejsze, w tym przypadku byłoby stwierdzenie ścigać. Życzyliśmy więc koledze owocnych łowów.
Po dodarciu, Wisła ukazała nam swój niski stan wody oraz piękną flautę. Nieskazitelna, płaska powierzchnia co rusz była przerywana przez ruchy wiślanych mieszkańców. Widać było ataki powierzchniowo atakujących stada drobnicy drapieżników. Jednak bolenie, nas nie interesowały, a celem naszej wyprawy były sandacze. Jesienią lubię łowić za pomocą dość agresywnego opadu. Swoją wklejankę, postanowiłem uzbroić w kopyta, zaopatrzone w głowki jigo’we o gramaturze 20-25 gram. Osobiście lansuję teorię, według której mętnookie żerują na tegorocznym narybku. Moim zdaniem bezsensownością jest próba selekcjonowania tych ryb za pomocą wielkości przynęt. Poczynając od wiosny stosuję małe gumy, zwiększając ich rozmiar w odniesieniu do następnych pór roku, zgodnie z przyrostem owego narybku. Tak, więc teraz stosuję, kopyta rzadko przekraczające 8 centymetrów. Na początek wypróbowuje przynęty, o naturalnych dla łowiska kolorach, a potem przy niesatysfakcjonujących rezultatach zmieniam je na bardziej jaskrawe kolory, lub tak zwane przeze mnie zgnilizny ( mówię tu o barwach teoretycznie słabo widocznych w wodzie, jak ciemne brązy lub zielenie). Opieram to również o pogodę. Gdy niebo jest zachmurzone, dobieram jaśniejsze kolory i na odwrót w słoneczną pogodę.
Kopyta na pierwszy ogień poleciały w kierunku zapływu. Staram się umieszczać przynęty, za warkoczem, lekko w poprzek nurtu i obławiając owy warkocz z różnych stron. Następnym moim celem jest napływ. Obławianie napływu oceniam za jeden z trudniejszych technicznie elementów spinningu. Dzisiaj, owe zadanie było łatwiejsze z uwagi na niski stan wody. Mogłem śmiało, stanąć na odsłoniętej przez Wisłę linii brzegu, odsunięty od napływowej części ostrogi i posyłać przynęty w poprzek nurtu, w kierunku wymytej przez nurt rynnie.
Na efekty nie musiałem długo czekać, w ciągu 2 pierwszy godzin porannych, na seledynowe kopyta połakomiło się kilka sandaczy. Niestety tylko jeden z nich przekraczał barierę 50 centymetrów. W miarę upływu kolejnych godzin porannych, około południa, zmęczeni długim marszem, postanowiliśmy udać się na odpoczynek, na lubianą przez nas główkę i zjeść zasłużony posiłek.
Niestety naszym oczom ukazał się smutny widok. Przy owej ostrodze, zauważyliśmy wielki kłęb dymu, a do naszych nozdrzy trafił niemiły zapach. Jak się potem okazało, pochodził z ogniska rozpalonego przez pewnego wędkarza, za pomocą różnych plastikowych „świństw” rozpalanych benzynopodobną substancją. Owy wędkarz, obciął podręczną siekierą, część gałęzi pobliskiego drzewa. Ekwipunek miał pokaźny ( duży rodzinny samochód kombi, postawiony nad samym brzegiem – gdzie niezgodnie z przepisami, opisany osobnik przekroczył autem linie wału przeciwpowodziowego). Nutki niesmaku dodało również to, że miał osiem wędek. Dalej spotkaliśmy pewnego pana w podeszłym wieku, mającego problemy ze sprawnym poruszaniem się. Ten starszy pan szedł z tym całym majdanem przez cały wał. Po krótkiej rozmowie, dowiedziałem się, że problem parkujących pod samym brzegiem jegomości, w dodatku łowiących w objętych ochroną miejscach jest tu powszechny. Mój rozmówca, ostatni czasu zadzwonił w tej sprawie na policję, lecz interwencja nie przyniosła żadnego skutku, a „pseudowędkarze” pojawili się w dokładnie tych samych okolicznościach następnego dnia. Dodam, że zawiadomiona, przez dużyrnego policjanta straż rybacka się nie zjawiła. I tu mój krótki apel do was przyjaciele wędkarze. Zanim skupimy się na tworzeniu czegoś nowego, skupmy się na poprawie tego co mamy, a najlepiej przeprowadźmy własny rachunek sumienia. Nie da się zmienić, na lepsze żadnej społeczności jeśli, owa społeczność sama przez się nie nabędzie odruchów moralnych.
Później wraz z przyjacielem, również rozpaliliśmy ognisko, ale w tym przypadku, z wysuszonego drewna znalezionego w okolicy. Były smażone kiełbaski, gorąca herbata i gorące rozmowy o przeszłych i przyszłych wyprawach. Po południu i solidnym obiedzie wyruszyliśmy dalej. Postanowiliśmy obłowić, wcześniej odwiedzane miejsca. Przez pierwsze godziny dorzuciliśmy do naszego dorobku jeszcze po kilka sandaczyków. Ostatnie chwile, postanowiliśmy spędzić, przy mojej ” bankówce”, owej ubiegniętej przez groteskowego wędkarza ostrodze. Na jesienne sandacze jest idealna. Niedaleka rynna przekraczająca 3,5 metra,posiada kamieniste dno i wiele innych przeszkód. Postanowiłem zmienić swój przypon fluocarbonowy, na nowy z uwagi, na prawdopodobne spotkanie z dorodnym mętnookim. Obrzucając „warkoczowy zapływ” odnotowałem sporo niezaciętych brań. Postanowiłem zmienić przynętę na biało-czerwony ripper Lunatic, i ruszyłem na przeczesywanie napływu. Niestety w najatrakcyjniejszym miejscu, jest dużo zawad i sporo moich gum zostało tam już pod wodą. Po podrywie, gumy z dna, poczułem tępy opór. Zakląłem pod nosem przysłowiowe cholera, myśląc że znowu zostawię kolejną przynętę na dnie. W momencie gdy mocno szarpnąłem wędziskiem do góry, owe „coś” skierowało moje wędzisko na dół. Wiedziałem, że mam już kontakt z jakimś żywym przeciwnikiem. Niestety, po krótkim holu i gwałtownym zrywie w bok, zostałem z samą gumą na końcu linki. Lunatic był doszczętnie zmasakrowany. Nie miałem przyjemności zobaczyć owej ryby, ale ten pulsujący ciężar pewnie nieraz mi się przyśni. Mam nadzieję, że mógł być to solidny szczupak, lecz podświadomość mówi mi jednak, że prawdopodobnie mógł być to mój rekordowy sandacz. Na zakończenie dna, uśmiechnęło się jednak do mnie słoneczko oraz piękna tęcza. W jednym z ostatnich rzutów, podręcznikowe „pstryknięcie”, zakwitowane zacięciem w porę, obdarzyło mnie drugim dzisiaj wymiarowym sandaczem. Niestety nasza miarka zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach, ale oceniam go na grubo ponad 50 centymetrów.
Podsumowując, wypad zaliczam za bardzo udany. Razem udało mi się przechytrzyć kilkanaście sandaczy, lecz tylko dwa z nich mogę uznać z czystym sumieniem za wymiarowe. Ale ryby to dla mnie tylko dodatek. Najważniejsze dla mnie są chwilę spędzone na łonie natury, piękne widoki, i miłe chwile z moją bratnią dusza. Mam nadzieję, że przed nami jeszcze niezliczona ilość takich wypadów, których nic, ani nikt nam nie odbierze.
PS. Tu informacja dla mniej doświadczonych wędkarzy, jeśli macie jakieś pytania dotyczące spinningu, chętnie wam na nie w miarę możliwości odpowiem, więc śmiało możecie wysyłać zapytania na moją skrzynkę.
Pozdrawiam serdecznie !