O wodzie i pogodzie

/ 11 komentarzy / 3 zdjęć


Inny miałem pomysł na to pisanie. Wystartowałem zupełnie bez koncepcji, totalna improwizacja. W życiu wcześniej nie prowadziłem żadnego bloga, pamiętnika czy innego ekshibicjonistycznego, sieciowego wynalazku. Jednak zimowa tęsknota za wędkowaniem podsycała chęć pisania tak bardzo, że coś z tym musiałem zrobić. Po pierwszych wpisach uznałem, że to świetny sposób na usystematyzowanie tego, czego o wędkowaniu przez kilka lat się dowiedziałem i co z wędką przeżyłem. Poza tym pamięć jest zawodna i już teraz, próbując cofnąć się kilka lat wstecz, trudno o szczegóły, a za 10 lat będzie raczej tylko gorzej. Gdy będzie spisane, to nie przepadnie w odmętach zapomnienia. Z początku wydawało mi się, że zamknę się w kilku wpisach, że do maja będzie po sprawie, że do tego czasu grzecznie wyśpiewam wszystko co wiem i to raczej bez tortur. Rzeczywistość sprawiła jednak zimy prysznic. No za cholerę nie mam kiedy pisać. W domu zbyt rzadko bywam, w pracy sezon ruszył pełną parą, a nad wodą, gdzie najwięcej myśli przez łepetynę przebiega nie mam kompa. Stąd też od ostatnich wypocin minęły już dwa miesiące. Rzecz jasna, to że nie piszę, nie oznacza, że nie łowię. A wręcz naprzeciwko. Wędkuję cały czas, z marnymi wynikami, ale nie odpuszczam. W skrócie tylko powiem, że od długiej majówki do dziś udało mi się wyciągnąć z wody: 17 maja, około 19:30 mały sumek 35 cm, a 26 maja, około 21:00 trzecią brzanę w życiu, jednocześnie już drugą w tym sezonie – ładniaczek z niej - 52cm. Do podziwiania na załączonych fotkach. Tym samym mój tegoroczny bilans jest jak na razie wyjątkowo sprawiedliwie rozłożony. 2 węgorze, 2 sumy, 2 brzany. Na około 40 wiosenno letnich, wieczornych zasiadek. No szału nie robię, raczej nawet wstyd się przyznawać. Średnio jedna ryba na 6-7 wędkowań. O okoniach, płotkach, leszczach i innej drobnicy nie mówię. Te nie łapią się do „punktacji”, więc nie mają znaczenia.
Patrzę na tą średnią i zastanawiam się, po co ja nad Wisłę chodzę? Cóż się dzieje, że tak mało się dzieje? Przecież powoli już strach wędki do samochodu pakować, bo żona się zastanawia dokąd jadę. Nie mogę niestety powiedzieć, że wiem. Ale węszę, knuję, liczę, mierzę, dumam, analizuję… Prędzej czy później coś mi z tego wyjdzie.

Pewnie każdy, a przynajmniej zdecydowana większość, spekulował dlaczego raz mamy brań tyle, że nie ma czasu na papierosa, a innym razem, w tym samym miejscu możemy co najwyżej wydeptać z nudów dziurę w brzegu, bo nawet drobnica zmyka on naszej przynęty, jakby ta była pod prąd podłączona. Uciekamy się do kalendarza brań, faz księżyca czy innych zabobonów. Tłumaczymy sobie zachmurzeniem lub bezchmurną, jasną nocą. Kombinujemy z ciśnieniem atmosferycznym, że niby spada, albo rośnie. Temperaturą powietrza, wody, kolorem skóry sąsiada i kursem franka. Do tego tysiąc zasłyszanych opowieści, przeczytanych czasopism, artykułów, forów internetowych, opracowań. W głowie mętlik coraz większy, wszystko przestaje się zgadzać, a ryby robią swoje. Znaczy biorą albo i nie. W pewnym momencie mojej przygody z wędką zdurniałem całkiem. Z początku bezkrytycznie brałem za pewnik to, co mówił Mistrz. Jego ludowe mądrości w wielu przypadkach sprawdzały się idealnie. Na tyle, że wystarczyłoby nie zastanawiać się, tylko łowić wtedy i tam, gdzie mentor wskaże. Wyniki murowane. Ale to zbyt proste. To prawie tak, jakbym poszedł do sklepu rybnego, a nie nad Wisłę z wędką. Nie wystarcza mi to. A przynajmniej już nie teraz. Zacząłem więc knuć, wypytywać i obserwować coraz większą ilość zjawisk pogodowych. W natłoku informacji zasłyszanych i wyczytanych, postanowiłem skonfrontować wiedzę ludową, wiedzę internetową, praktykę i własne przemyślenia. Muszę to jakoś uporządkować, pomyślałem któregoś dnia, sprowokowany rozmową:
- Mora, a ty nie nad wodą?! – zawołał Mistrz zatrzymując się przy wjeździe na moje podwórko.
- Wiesz, na wsi to jest robota, nie to co w mieście – zażartowałem nalewając w baniaki wodę dla koni. – Ale wędki mam już w samochodzie, zawiozę wodę i zostanę już nad Wisłą. A ta Mora to kto? Ładna jakaś? – spytałem zaciekawiony.
- No mora to mora – powiedział wskazując głową gdzieś za siebie.
- Co, że góra? – Bo nie kumam.
- „Kiedy mora, ryby z wora” – zaśmiał się pod nosem.
I to już mi ładnie zabrzmiało. Nie wiem co to za diabeł, ta Mora, ale coś z rybami, więc interesujące. Nie przytoczę oczywiście rozmowy, bo ani jej dokładnie nie pamiętam, ani nie była na tyle treściwa, żeby warto było ją cytować. Generalnie okazało się, że ta Mora to północny wiatr. mora od śmierci, czy coś w tym sensie. Nie wiem skąd taka nazwa, ale tak tu mówią na północny wiatr. Jak więc odnieść się do takiego porzekadła? Oznacza dokładnie, że kiedy wieje wiatr z północnych kierunków, będziesz miał dużo ryb (ryby z wora). Brzmi co najmniej dziwnie. Przecież to ma się nijak do kalendarza brań, przez wielu wędkarzy traktowanego wręcz z namaszczeniem?! Przecież pod wodą nie wieje?! Jaki to ma sens?! Zgłupiałem. A żebym za szybko nie zmądrzał, to usłyszałem jeszcze: „Wiatr ze wschodu, ryby chodu”, na dobicie: „ Wiater z Odry dla ryb dobry” i żebym już nie wstał: „Południawy dla zabawy”. Masakra! Tu jest wszystko proste. Na wszystko jest ludowa mądrość. Wszystko wiadomo. Każda sytuacja przewidziana. To stąd się biorą Zimne Zośki, Trzech Ogrodników, Kwiecień Plecień i tego typu określenia, na różnorakie zjawiska. W tych przypadkach pogodowe. Bo na wsi nie musisz wiedzieć skąd, dlaczego, z jakiego powodu, jaka zachodzi reakcja, jaki jest skład chemiczny, czy jakie fronty się ścierają. Tu istotne jest co będzie i kiedy będzie. A takie powiedzonka i przysłowia pomagają niejako przewidzieć przyszłość i wytłumaczyć zjawisko. No więc Mistrz pozamiatał mi pod kopułką nową wiedzą tubylczą, której właśnie miałem zaszczyt zasmakować. I z cholerę nie była kompatybilna z tą nazwijmy ją - książkową. Owszem, gdzieś tam w głowie dzwoni o braniach w deszczu, białej rybie w słoneczne dni, czy efektach bezksiężycowych nocy. Ale tu mam zapodane coś innego. Coś, czego nie ogarnę, jak nie zabiorę się do sprawy metodycznie. No i się wziąłem. Wspominałem już o kajecie z zapiskami. To mniej więcej wtedy postanowiłem go założyć. Każde wędkowanie zaczynało i kończyło się dokładnymi notatkami. W sumie nadal to robię, tylko ostatnio nie mam co zapisywać. W każdym razie mój „wędkarski pamiętnik” zawiera takie informacje jak: godziny wędkowania, temperatura powietrza, zachmurzenie, siła i kierunek wiatru, ciśnienie, opady, stan Wisły, rosnąca lub malejąca woda, kilka słów o miejscu, głębokość, położenie nurtu, użyta przynęta no i oczywiście wyniki. Czasem z krótkim komentarzem typu: „często się spławiały”, ”poobjadane robaki”, „nie ruszone robaki” itp. Wszystko „nałożone” na wędkarski kalendarz brań z fazami księżyca. Żeby mieć jak najwięcej danych, zapisuję również wyniki Kumpla i czasem Gaduły, jeśli nie zapomni zadzwonić. Ale tylko w te dni, kiedy ja również jestem nad wodą. Często chociaż łowimy razem, to jednak osobno. To znaczy startujemy we trzech - piwko, wymiana robaków, haków, świetlików i kilku złośliwości, ale rozsiadamy się na miejscówkach odległych od siebie o kilkaset metrów, nawet czasem dalej, zależy kto, kiedy i gdzie ma ochotę łapać. Tym sposobem zdobywam dane. Na podstawie dokładnie opisanego zeszłego roku, połowy sezonu 2011, początku obecnego, instrukcji Mistrza, obserwacji otoczenia, zasłyszanych ludowych mądrości i odrobiny analizy tego wszystkiego, śmiem wysnuwać pierwsze teorie. Nie wiem, na ile trafne, to dość krótki okres czasu. Dla potwierdzenia potrzebuję kilku lat z rzędu, ale punkt odniesienia już powstaje. Zamieniam dane analogowe z kajetu w dane cyfrowe, w tabeli Excel. Chciałem wrzucić plik razem z tekstem, w sumie nie musiało by być wtedy żadnego tekstu, ale nie wyrobię się w sensownym czasie. Dotarłem do maja, do pierwszego suma i póki co nie mam czasu dalej klepać. Musi zaczekać. Tymczasem ciąg dalszy pisemnych wywodów.

Wspomnę o kolejnym, chyba bardzo ważnym czynniku, mianowicie pływy Wisły. A konkretnie to, czy woda przybiera, stoi, czy opada. Czy może dopiero opadła, ale już rośnie, albo na odwrót. Czy jest niska, średnia, czy wysoka. Z informacji które zebrałem wynika, że to istotna kwestia. Zarówno jeśli chodzi o częstotliwość brań, jak i o wybór miejsca do łowienia. Pogrupuję dla ułatwienia:
* Woda bardzo wysoka, stan alarmowy: Wisła zaczyna występować z koryta. Wodowskazy: Grudziądz około 620cm, Tczew około 800cm. Nurt wyrywa wędkę z ręki. Z resztą jakie to ma znaczenie, skoro poza mną nikt na takiej wodzie nie łowi.
* Woda wysoka: główki pod wodą około metr. Wodowskazy: Grudziądz około 400cm, Tczew około 530cm. Nurt ciągnie okrutnie, ale 200 gram ołowiu załatwia sprawę. Amatorów niewielu, nie ma główek, nie ma miejsca – tak pewnie myślą, błędnie z resztą.
* Woda średnia: najwyższe główki powoli wynurzają się na powierzchnię. Wodowskazy: Grudziądz około 300cm, Tczew około 430cm. Pierwsze boje o wypatrzoną główkę. Warunki zaczynają przypominać te, o które nam chodzi.
* Woda niska: Główki wyraźnie na wierzchu, wyspy na środku, plaże na brzegach. Wodowskazy: Grudziądz około 200cm, Tczew około 430cm. Tłum wędkarzy na brzegach i główkach, teraz każdy jest kozak.

Jeszcze jako punkt odniesienia dodam, że wodowskaz w Grudziądzu, zeszłego lata, gdy mieliśmy wyjątkowo suchą Wisłę wskazywał 162cm.

I co teraz te stany nam mówią. Całkiem sporo, jeśli trochę myśl rozwiniemy. Przede wszystkim musimy ściśle powiązać dwa pojęcia: stan wody i przepływ wody. Prosta zależność, im wyższy stan Wisły, tym więcej wody nią płynie. Różnica pomiędzy niską, a wysoką wodą to powiedzmy 3 metry, dla przepływu oznacza to, że korytem płynie nie 1000m3/s, tylko 2500m3/s. Najniższy przepływ jaki odnotowałem to około 700m3/s – w zeszłym roku i jeśli dobrze pamiętam 3200m3/s trzy lata temu, gdy Wisła wylewała na naszym terenie 3 razy w ciągu 3. miesięcy. To ogromna różnica ilości wody. To znak, że ryba ma o wiele razy więcej miejsca, żeby żerować, a my mamy o wiele mniejsze szanse, aby trafić ją w głowę przynętą, przynajmniej statystycznie. Przy wysokiej wodzie ryba „wychodzi” z głębszych miejsc, z nurtu, z dołków i szuka żarcia na znacznie większym terenie. Nie ma jednak tego złego, co by na patelnię nie weszło. Gdzie ta ryba tak pływa przy wysokiej wodzie? Że się nurtu nie boi, że się nie zgubi, że jej się tak chce z zamuloną wodą zmagać? Ano nasza rybcia, przy wysokiej wodzie lubi sobie do brzegu podpłynąć. A wręcz uwielbia. Gdy woda przyleje przybrzeżne trawy i zarośla, zwłaszcza jeśli dość szybko podrośnie, ryby tłumnie pod brzeg walą, objadać ślimaczki, robaczki i inne świństwa, które są dla nich smakołykami. Za drobnicą podpływają średniaki, żeby kąsnąć ślimaczka zjedzonego przez płoteczkę, razem z nią samą. A za średniakami i większe sztukasy przypłyną na przekąskę. My wówczas, świadomi tego co pod wodą się dzieje, robimy je w jajo i zamiast ciskać ołowiem na kilkadziesiąt metrów, montujemy pancerny zestaw spławikowy i sru, pod brzeg, metr, dwa od niego, pod krzaczek, pod zwisające gałęzie, przy samej trawie zalanej wodą. Albo już niech będzie ta gruntówka ukochana, ale wyrzucona bliziutko, kilka metrów od nas. Wyników nie gwarantuję, ale jestem przekonany, że w ten sposób zwiększamy szanse na złapanie jakiegoś przyjemniaczka. Trochę teraz cwaniakuję, bo tu się mądrzę, a sam od 6. tygodni nad wodą używam tylko papieru toaletowego, bo gó..no łapię. Tydzień temu, z bezsilności, na dwa całe dni zdradziłem Wisłę i pojechaliśmy z Kumplem nad dziwny twór wodny. Jeziorko, około 15 ha, powstałe na skutek zalania żwirowni. Skanska wydobywała sobie piasek do betoniarek, ładnie ogarnęła teren, skarpy wyrównane, zrobiony dojazd, ogrodzone, zarybione. Stojąc na górze widzieliśmy ogromne ławice, jak się później okazało japońców. Sprzęt na plecy i biegiem na brzeg. Stanęliśmy po kolana w wodzie, z pół godziny minęło zanim mentalnie przestawiliśmy się z pancernych zestawów rzecznych na subtelne spławikówki bagienne. Zabawa przednia, do wieczora, przez jakieś 4 godziny, we dwóch złapaliśmy 27 japońców. Śmialiśmy się, że jeden rocznik, bo każdy taki sam, trochę większy od dłoni, jakieś 0,4-0,5 kg. Następnego dnia z ekwipunkiem nocnym zameldowaliśmy się w tym samym miejscu. Słabo. Przez kilkanaście godzin 14 sztuk we dwóch. I tak jak dzień wcześniej brały tylko na spławik i gruntu tyle co przypon, tak drugiego dnia spławiki stały jak zamurowane, a jedyne efekty dawały pickery z koszykami upchanymi kukurydzą. Dziwne ryby, dziwne miejsce, ale trochę zabawy było. Wracam nad Wisłę. A tu padlina. Bo w zasadzie to pierwszy weekend od połowy maja, kiedy warunki nad wodą zaczynają przypominać to, do czego się przyzwyczaiłem. Zaznaczam, dopiero zaczynają przypominać. Mam tu na myśli stan wody. Toż to jakaś masakra, w tym sezonie główki nie zaakcentowały jeszcze swojej obecności, a Wisła utrzymuje się wciąż w stanach średnich, wysokich i bardzo wysokich. Jedyny plus taki, że na brzegu pusto. W sumie jest jeszcze jedna zaleta – na jednym pudełku robaków można trzasnąć popołudnie i całą nockę. Plusy ujemne są jednak przeważające. Nie mogę wejść na główkę, nurt ściąga zestaw niemiłosiernie, pod brzegami zaczepów tyle, że na ołów nie zarobię, ryba jest wszędzie, a nie tam, gdzie się jej spodziewam. Nadal nie trafiłem na to idealne miejsce, bo przy takiej wodzie jeszcze go po prostu nie ma, albo jest, tylko pod wodą. Pogoda w zasadzie sprzyja, bo odnosząc się do Mistrzowych mądrości – jest Mora, jest od Odry, jest burzowo i ciepło. Tu się wszystko zgadza. Ale również pojawia mi się konkluzja, że sama pogoda, choć ma spory wpływ, to jeśli nie będzie współgrać z pozostałymi czynnikami, i tak niewiele zmieni. Pogoda, pływy rzeki, fazy księżyca, kierunek wiatru, kalendarz brań, tarło, miejscówka, przynęta, zanęta, pora roku, nasze umiejętności – to wszystko ma wpływ i musi jakoś współgrać. Wiem, że coraz mniej wiem…
Z resztą po co mi te wszystkie analizy, skoro i tak nad wodą jestem zawsze kiedy tylko mogę, a pogoda ma jedynie taki wpływ, że zakładam kalesony lub ich nie zakładam?

 


5
Oceń
(36 głosów)

 

O wodzie i pogodzie - opinie i komentarze

pavlossopavlosso
0
Dobry artykulik, wniosek jeden, jaka by pogoda nie była jak kija zarzucisz do wanny to i tak nic nie złapiesz:))) (2013-07-18 07:48)
Zibi60Zibi60
0
Kapitalny wpis. W swoim czasie moje przemyślenia i zachowania były bardzo podobne. Szkoda, że dzisiejszy początkujący wędkarz szuka gotowych rozwiązań, dochodzenie do nich to wielka frajda ! 5* (2013-07-18 07:49)
pstrag222pstrag222
0
Bardzo dobry wpis... Ja również prowadzę własny notatnik:) ***** pzdr.pstrag222 (2013-07-18 08:34)
korczenskiskorczenskis
0
Dobrze napisane, u mnie tez wisla sie daje bardzo we znaki :( za wpis ***** (2013-07-18 10:05)
mateuszwosmateuszwos
0
Bardzo ciekawie to wszystko opisałeś:) Moje odczucia są niemal identyczne. Jeszcze kilka porzekadeł wędkarskich mógłbym dorzucić:). Właśnie to w wędkarstwie uwielbiam, że nie da się zamknąć w sztywne ramy. Ryba też człowiek i czasami jak coś wykombinuje to ani kalendarz nie pomoże ani tubylcze powiedzonka. Zasada jest prosta, w myśl powiedzenia znanego chyba każdemu z nas. "Machaj wędą - ryby będą":):) Autorowi dziękuję za porcję pierwszorzędnego tekstu. (2013-07-18 10:12)
FriskFrisk
0

Świetny wpis. Gratuluję Ci dystansu do siebie i świata. 5*

Pozdrawiam

(2013-07-18 16:13)
u?ytkownik32263u?ytkownik32263
0
Tylko za samo ostatnie zdanie WIELKA PIONA! Zresztą, cały artykuł też na nią zasługuje:) (2013-07-19 00:17)
kostekmarkostekmar
0
Bardzo ciekawy wpis. Cóż tutaj dodać skoro przedmówcy już wyczerpali gamę pochwał. Zostawiam piątala i połamania!!! (2013-07-19 10:59)
janek1985janek1985
0
Oczywiście 5***** ,każdy doskonale wie ,że czy bieże czy nie i tak jedzie się!!!! (2013-07-26 11:19)
u?ytkownik105460u?ytkownik105460
0
Wciągnęło mnie znów "czytadło" tradycyjnie już, cholernie mocno, jak zwykle przy Twoim felietonie. Pierwsza klasa! (2013-07-31 21:17)
beata-pawlowskabeata-pawlowska
0
Świetny artykuł, pół żartem pół serio :) ***** (2013-12-18 23:40)

skomentuj ten artykuł