Od kłusownictwa się zaczęło
Jarek Pilat (pilatto)
2011-03-17
W pewnym momencie to się wydarzyło. Myślę sobie, ze gdyby nie „to”, nigdy więcej nie wziąłbym wędki do ręki. Napięcie osiągnęło najwyższy z możliwych poziomów, pióro najpierw poruszyło się, później niemrawo zaczęło się chować pod wodę, aż znikło całkowicie. Pociągnąłem wędkę w górę (o żadnym zacięciu nie było wtedy mowy) i moim oczom ukazała się piękna, prawdziwa, srebrna rybka z mocno czerwonymi płetwami. Cóż za ogromna radość wtedy mnie ogarnęła, pamiętam to do dziś i ciągle wspominam ten moment jako jedno z radośniejszych w moim życiu. Ktoś kto wędkarstwa nie spróbował, nie pokochał uważa, że w związku z tym mam smutne życie, skoro podniecają mnie takie rzeczy, ale ja się tym nie przejmuję. Rybce zwróciliśmy wolność, postaliśmy tak chyba jeszcze pół godzinki po czym mój zniecierpliwiony ojciec mimo moich protestów zabrał „sprzęt” i mnie do kempingu. Tak stałem się nieletnim kłusownikiem :). Długo męczyłem rodziców żeby wyrobili mi kartę wędkarską słysząc tylko: „synek, to je za drogo. Za taką ilość pieniędzy, to Ci kupie tyle ryby, że ich przez 2 lata wszyscy nie zjemy”. Tylko, że mnie nie chodziło o ryby.
Parę lat później dziadkowie zabrali mnie na wakacje na wieś. Nie była to jednak zwykła wieś. Wieś ta znajdowała się Republice Białoruskiej Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Historia o tym, jak tam dojechaliśmy mogła by być opowieścią na co najmniej 3 wpisy w tym blogu, ale nie ma nic wspólnego z wędkarstwem, więc pozwolę sobie ją darować. Kiedy dotarliśmy na tą wieś okazało się, że domek w którym spędzę miesiąc leży nad samą rzeką o szerokości około 20 metrów. Wiecie co było dalej? Oczywiście stałem się zagranicznym kłusownikiem, choć realia były zupełnie odmienne od poprzednich. Profesjonalne były trzy rzeczy: żyłka, haczyki (bardzo cenne, bo trzeba było jechać po nie do miasta oddalonego o 50 km od wioski) i miejscówki. Wędka z leszczyny, spławiki z korka po winie i najważniejsze; własnoręcznie kopane robale :). Potrafiłem spędzić nad rzeczką przy domu (tam nigdy nic nie brało) całe dnie odkąd wstałem aż do wieczora, kiedy to po kolacji z miejscowymi szliśmy na prawdziwe ryby (potężne liny, szczupaki, płocie). Ja sam nie łowiłem zbyt wiele, czasem to co złowiłem nadawało się na żywca, w większości nie nadawało się do niczego, więc wracało do wody.
Niestety miałem talent do robienia zaczepów i tracenia cennych haków, nie mówiąc o żyłce. Aż pewnego dnia zrezygnowani gospodarze założyli mi tak grubą żyłkę i tak wielki hak, że nie miałem szansy nic na to złowić. Ledwo się dżdżownice mieściły na ten hak. Wysłali mnie w krzaki i mówili tu sobie możesz łowić, nawet jak zaczepisz o jakiś krzak to powinieneś z tym zestawem ten krzak wyciągnąć, a jak nie to właź do wody i ratuj sprzęt. Nie musiałem długo czekać… już pierwsze zarzucenie i spławik poszedł w wartkim nurcie cały prawie pod wodę, a że nie odpływał z nurtem mogło to oznaczać 2 rzeczy: albo branie(na tak wielki hak tylko niewidoma ryba mogła by wziąć) albo zaczep. Ciągnę więc w górę i ani drgnie. Pomyślałem sobie że będzie lanie, do wody nie zamierzam włazić, bo się utopię.
Ciągnę, ciągnę i nic, leszczyna zaczęła wydawać dźwięki. Pomyślałem sobie że brakuje tylko tego żebym im jeszcze ten kij połamał. Przesiedziałem sobie więc do zmroku pod krzakiem myśląc że oberwie mi się, jak zaś zniszczę im te sprzęty. Wracając brzegiem cała ekipa doszła do mnie i mówią: „dobra, zbieraj się, czas do domu” Nie pozostało mi nic innego jak przyznać się do kolejnego zaczepu. Wbrew oczekiwaniom nie było awantury tylko uśmiech. Powiedzieli że mam ciągnąć a się nie przejmować, jak się zerwie to się zerwie. Nie uwierzycie… włożyłem swą całą dziecięcą siłę (byłem dość chudy i cherlawy) i wyciągnąłem ten zestaw, ale zamiast zaczepu na końcu był okoń 30 cm. Moja największa do dziś ryba… :) Pełnia szczęścia i kupa ubawu (ale zestawu już do końca mi nie zmniejszyli, a ja też do końca mojego pobytu nic nie złowiłem). Wiedziałem wtedy, że kocham wędkować, bez względu na jego wynik… Do karty wędkarskiej jeszcze jednak kawał życia, ale o tym już kiedy indziej.