Okoń na żywca - leniwe okonie
Jan Stanisz (stan)
2009-12-01
Na miejscu zastałem urocze jeziorko, kameralnie położone w niecce terenu, a dookoła rozciągał się las. Doszedłem do ośrodka wypoczynkowego, gdzie przywitał mnie wuj i młodszy kuzyn, też trochę wędkujący, ale nie taki pasjonat jak ja. Wiesiu zaciągnął mnie, od razu, na piętrowe molo i pokazał całe stado półkilowych leszczy odpoczywających pod deskami dolnego pomostu, w zacisznym cieniu. Tutaj, jak będziesz chciał, możesz nałowić ryb, a gdybyś zapragnął zapolować na coś grubszego, to niedaleko są kładki, łowiska przy nich są ciągle nęcone, przez wędkarzy przebywających tu na wczasach.
Właśnie zmienił się turnus w Kolejowym Ośrodku Wypoczynkowym i na razie nie ma zbyt wielu wędkujących. Postanowiłem skorzystać z rady i wybrałem najbliższą kładkę, tylko nieco oddaloną od kąpieliska. Usiedliśmy na wygodnej ławeczce, rozrobiłem zanętę i kilkanaście kul wielkości pomarańczy wrzuciłem do wody. Przez trzy godziny nic się nie działo, żadnego brania, więc przenieśliśmy się na molo.
Łowiło już na nim kilku wędkarzy, ale nikt nie miał rewelacyjnych wyników. Usytuowałem się przy jego końcu, gdzie był duży spadek dna, z zamiarem złowienia okonia. Pod filarami zauważyłem okazałe garbusy, które stały sobie spokojnie i nie reagowały na żadne podrzucane im pod nos przynęty. Wiesiek powiedział, że już niejeden próbował je złowić, lecz nikomu ta sztuka się nie udała. Nie wierzyłem, że w ogóle nie jedzą, na pewno mają swoje godziny żerowania, a teraz stoją w cieniu i odpoczywają. Słuchaj, jakbyś leżał na kanapie po sutym obiedzie i ktoś ci podtykał jeszcze jedno danie, to byś je zjadł ? Ale na pewno, na deser spałaszował byś dobrego loda, czy ciastko, albo mandarynkę. Dlatego te okonie trzeba przechytrzyć czymś delikatniejszym niż rosówka, czy też tłusty żywiec. Teoria teorią, ale praktyka okazała się również bezowocna. Podrzucałem, w okolice filaru, smakowite, ruchliwe gnojaczki, białe robaczki, nawet korniki, które wyciągnąłem spod kory usychającego drzewa i nic, żadnego zainteresowania pasiaków. Podenerwowane, tylko odpływały dalej, by za jakiś czas powrócić z powrotem. Kuzyn wpadł na genialny pomysł, żeby łowić na żywca, rozłożył moją podrywkę i poszedł na płytszą wodę szukać żywych przynęt.
Za chwilę przybiegł z wiaderkiem, w którym pluskało się kilka niewielkich rybek. Założyłem na hak płoteczkę i zarzuciłem zestaw pod sam filar. Okonie najpierw się spłoszyły, ale za chwilę wróciły. Wszystko było widać jak w akwarium, jeden z największych, ważący ponad pół kilograma, podpłynął i stuknął zamkniętym pyskiem w rybkę. Ta się wystraszyła, ale jej reakcja chyba nie była taka, jakiej spodziewał się okoń, wolno odpłynęła na metr i dalej była nieruchawa.
Zjeżony drapieżnik postał minutę przy płoteczce i zawiedziony oddalił się w swoje, zacienione, miejsce. Wyglądało to jak zabawa najedzonego kota z myszką, kiedy ona ucieka, to on ją goni, a gdy staje, to kot też. I co tu wymyślić na te pasiaki ? Kuzyn szedł z małą uklejką, teraz to na pewno któregoś dopadniesz ! Ale na tą inną, może ciut ruchliwszą przynętę też nie było reakcji, może jakbyśmy mieli mikroskopijne żywczyki, takie jak stynki, czy słonecznice. Poszedłem sam spróbować porzucać podrywką, może mi się uda schwytać coś maleńkiego. Doszliśmy do łódek, Wieśkowi dałem zadanie odciągać je na bok, a ja szybciutko nagarniałem siateczką okonki. Były długie jak palec, wprost idealne.
Obskoczyliśmy wszystkie jednostki pływające, a w wiaderku pływało dwanaście przynęt, moim zdaniem doskonałych na garbusy. Po powrocie na stanowisko wpuściłem miniaturowego żywczyka w łowisko. Idealnie było widać przebieg całej akcji, która za moment nastąpiła. Zza pala wyskoczył garbus, zaczął gonić okonka, lecz ten był o wiele ruchliwszy od poprzednich przynęt i szybciej uciekał. Nagle, nie wiadomo skąd, przy rybce pojawiło się z dziesięć drapieżników. Ten pierwszy był jednak najszybszy i połknął rybkę, a reszta, z najeżonymi grzbietami, chciała mu ją odebrać. Nie musiałem patrzeć na spławik, poczekałem tylko, aż zatrzyma się żyłka. Trwało to chwilę, potem nastąpił drugi odjazd i moje zacięcie.
Kiedyś, jak byliśmy z ojcem na Drawie, ten nauczył mnie jak prawidłowo zacinać okonie, łowiąc je na żywca. Przez przypadek trafiłem na zgrupowanie tych drapieżników pod zaroślami rosnącymi na brzegu rzeki. Krzewy były duże, wychylając się w stronę nurtu, dawały cień, a stado dużych pasiaków stało w tym chłodniejszym miejscu i czatowało na przepływające rybki. Było to niedaleko mostu, tato akurat złowił kiełbika i zaproponował mi, bym go zarzucił pod krzewy, zamiast jak do tej pory, rosówki. Spławik dopłynął do zwisających gałęzi i momentalnie się zanurzył, a ja od razu szarpnąłem wędką, jednak za wcześnie. Rodzic zaczął mi cierpliwie tłumaczyć, żebym był bardziej opanowany i czekał na odpowiedni moment. Za chwilę wziął mi następny pasiak, a ja pouczony, odczekałem, aż po długim odejściu stanie i znów zacznie płynąć. Lecz kolejny raz nie wytrzymałem, bo wydawało mi się ,że okoń za długo połyka moją przynętę i zaraz ją wypluje. Za trzecim i kolejnym razem było już wszystko w porządku : branie, odjazd, postój, następny odjazd i podcięcie, teraz już za każdym razem udane.
Tu w Wirowie, na molo, chociaż było upalne południe, ataki drapieżników były bardzo podobne, jak wtedy na Drawie. Wykorzystałem wszystkie żywczyki zamieniając je w ponad półkilogramowe garbusy, a zadowolony kuzyn zaczął je skrobać, planując świetną, zakrapianą piwem kolację na świeżym powietrzu.
Na koniec wpadł na pomost opalony, starszy facet, z pytaniem, czy wszyscy mają karty wędkarskie. Wędkarze zgodnym chórem zaczęli potakiwać i pokazywać swoje dokumenty. Ja na razie nie reagowałem, tylko spokojnie łowiłem dalej, pomyślałem, że jak będzie mnie chciał sprawdzić, to podejdzie i się przedstawi. Młody człowieku, ciebie to nie dotyczy, proszę pokazać pozwolenie ! Obróciłem się, spojrzałem na gościa w kąpielówkach i powiedziałem, że mam dżokera, a on zastępuje wszystkie karty. Jak się chce coś sprawdzać to trzeba najpierw się ubrać, przedstawić i pokazać swoje dokumenty, uprawniające do kontroli, a ja nic nie pokażę, chyba że przyjdzie pan z policją. Odwrócił się i szybkim krokiem oddalił się jak niepyszny. Wędkarze zaczęli mnie informować, że to jest prezes koła ze Szczecina i sędzia międzynarodowy. Jakoś się tym nie przejąłem, powoli zwinąłem sprzęt i razem z kuzynem zaczęliśmy się pluskać na pobliskim kąpielisku.
Wieczorem przypadkowo spotkałem się z panem prezesem, porozmawialiśmy przez chwilę, przyznał się do błędu i przeprosił za obcesowe zachowanie. Też go poprosiłem o wybaczenie mojej arogancji, ale już taki jestem, gdy ktoś podniesie na mnie głos.
Kolacja była przepyszna, na każdego wypadły po cztery smażone okonie i tyleż samo, dobrze schłodzonych piw.