Okoniowe eldorado
Paweł Grudniak (Yarpen)
2010-02-09
Zwykle łowię na pobliskich żwirowniach w okolicach Garwolina, z różnym zresztą skutkiem. Zazwyczaj brały tam okonie i płocie - czasami nawet duże. Jednak ich ilość i wielkość najczęściej były mało zadawalające. Aż do tego wypadu 3 stycznia tego roku... Wywierciłem kilka dziur i już od pierwszego zanurzenia mormyszki zaczęły się brania okoni - i to jakich. Brały jak szalone i to w jakich ilościach. Dla zobrazowania powiem, że z jednego przerębla w minutę wyciągnąłem trzy trzydziestocentymetrowe pasiaki. Zaznaczam, że nie łowiłem tylko w tej jednej minucie :)... Myślałem, że trafiłem na niewielką ławicę na małym terenie. Ale gdzie tam w innych przereblach 50 metrów dalej to samo - brały same garbusy.
Przez cały połów wyciagnąłem trzydzieści trzy okonie wszystkie powyżej 25 centymetrów i żadnego malucha, żadnej płotki, żadnej wzdręgi. Podbić i ryb zerwanych nie liczę, było ich drugie tyle. Na sam koniec wróciłem do pierwszej dziury dwa metry od trzcin i tam na głębokości 2,5 metra znowu zdecydowane przygięcie kiwoka. Po zacięciu poczułem silny pulsujacy opór, musiałem popluzować hamulec na wędce, bo ryba zaczęła uciekać w głębinę, a żyłka 0,09 nie pozwalała na 'siłowe rozstrzygnięcia'. Po dwóch minutach w przerębli zobaczyłem pięknego okonia. Przypominam - wcześniejsze okonie były śliczne - ten natomiast był przepiękny. Miał około 1,5 kilograma i pływa teraz pewnie dumnie z moją mormyszka w żwirowni, bo widziałem go kilka sekund przed tym jak zerwał zyłkę. Może to i lepiej. Miałbym dylemat, czy tego pięknego staruszka pozbawić życia, czy zwrócić mu wolność.
Dwa tygodnie później 16 stycznia wybrałem się na żwirownię z najlepszym kumplem Piotrkiem (od 20 z górą lat nazywam go jednak Marianem). Napalił się na okonie po mojej opowieści i wyruszyliśmy razem. Do przejścia polami mieliśmy około 500 metrów i tu pojawił sie problem. Śniegu ponad pół metra, pod śniegiem ziemia niezamarznięta (znaczy się konststencji błota, a my objuczeni i ubrani na cebulę). Ledwo doszliśmy nad wodę, ja łatwiej, ale Marian przy swoich 110 kilogramach - ledwo. Klął na czym świat stoi, że więcej nie przyjedzie do mnie na ryby, że chyba nam odbiło itp.
Ale nic to, wykręciliśmy trochę przerębli i do boju. Brania niestety były niezbyt częste, a i ryby jakby jakieś inne niż dwa tygodnie wcześniej. Zdarzały się i 5 centymetrowe okonie, płoteczki, wzdregi. Jednak po 3 godzinach mieliśmy kilka ładnych okoni 25 centymetrowych. Wracając znów musiałem słuchać utyskiwań Mariana na śnieg, błoto, zimno, mnie itp. W pewnym momencie odwróciłem się i zobaczyłem Mariana prawie po szyję w śniegu. Wlazł prosto do przydrożnego rowu pełnego nawianego śniegu. Pytam go:
- Na cholerę tam właziłeś, nie mogłeś iść droga jak biały człowiek?
- To wygladało na łatwą drogę i ślady zajaca tam widziałem to myślałem, że i ja przejdę...
Ja na to:
- Gdyby takie były zajace jak ty - to ścinałyby stare jabłonie zębami, a nie sadzonki...
Trochę się obruszył, ale zaraz mu przeszło... Zaraz jednak umówiliśmy sie na kolejne łowienie.
Czekam na nie z utęsknieniem...