Notatki z Norwegii -Ostatni postój
Sebastian Kowalczyk (Sebastian Kowalczyk)
2013-02-14
Wyobraźcie sobie dziką i niezmierzoną krainę. Wielkie rzeki tak bogate w życie, że aż ciężko w nich łowić. Zestawy gruntowe w takim cieku nie mają szans dotrzeć do dna. Ogromne płocie i jazie są tu żarłoczne jak stada piranii i rozrywają na strzępy każdą przynętę. Znudzeni mogą łowić klenie. Biorą na wszystko. Nie gardzą chlebem, robakiem, uderzają w wielkie wahadłówki dedykowane szczupakom. Szczupaki? Są. Grzeją się na płytkiej wodzie między kamieniami, czatując na swoje ofiary jak niemieckie U-booty polujące na flotę Aliantów. Wielkie, bezwzględne i głodne zabijają bez skrupułów. W szemrzących strumieniach o krystalicznie czystej wodzie kryją się pstrągi i okonie. Te drugie są smukłe i długie, co pozwala im lepiej radzić sobie w rzecznym nurcie. Te jeziorowe są tłuste jak prosiaki. Żerują stadami na obszarach kilkuset metrów kwadratowych. Nie grymaszą. Tłuką we wszystko. Są nienażarte. W ukrytych leśnych bajorach drzemią liny. Są bardziej czarne niż złote. Wyholować takiego kloca? Jest ciężko. Tu karaś wielkości obiadowego talerza bywa łatwiejszą zdobyczą. Dodać smaczku? Posolić ten opis? Już solę. Na wybrzeżu najłatwiej o belonę. No może nie najłatwiej, bo grube jak ręka, mające coś z węgorza ryby rwały żyłkę 0.40mm. Wytachanie takiej z wody nie kończyło pojedynku. W deszczu srebrnych łusek walczyła dalej o życie. W drodze z ryb i na ryby można zbierać grzyby. Do wyboru i koloru według potrzeb i gustów kulinarnych. Między polodowcowymi głazami z których można podziwiać dumne nadmorskie fiordy, rosły sobie popularne u nas siniaki. Im głębiej w ląd tym więcej wszędobylskich kurek, prawdziwków i czerwonych kozaków. Nic tylko zbierać i wrócić przed zmrokiem. Pozostanie w lesie dzikim i niezbadanym, to proszenie się o pewne kłopoty.
Cztery miesiące spędziłem w tej krainie wędkarskim miodem i mlekiem płynącej. Dzień w dzień na wolnym, przed pracą lub po, zakradałem się nad wodę odbierać jej kolejne skarby i tajemnice. Tak zapamiętałem Norwegię z końca lat dziewięćdziesiątych. Zamazany jest trochę ten obraz. Ryby też pewnie urosły odrobinę w moich opowieściach albo większymi mi się wydawały, bo ja byłem wtedy mniejszy. Najbardziej wrył mi się w pamięć powrót. Ten smutek i ucisk w żołądku jaki czułem podczas drogi z norweskiego wybrzeża do szwedzkiej Karlskrony. Tysiąc kilometrów ze łzami w oczach zapatrzony w przemykający krajobraz gór, lasów, rzek, jezior i maleńkich miejscowości z drewnianymi domkami. Przemijał raj utracony wraz z każdą godziną podróży. Lęku, że nigdy tu nie wrócę nie rekompensował fakt, że niedługo zobaczę rodzinę i przyjaciół. Zarobione pieniądze zaszyte w kieszeniach zużytych dżinsów też nie cieszyły jak powinny. Pewnych rzeczy kupić się po prostu nie da.
Nadrobił mój kompan drogi i widząc mą minę nietęgą, wybrał miejsce ostatniego postoju na niewielkim parkingu pomiędzy dwoma wielkimi jeziorami. Wyrwałem się z samochodu jak z klatki i rozłożyłem błyskawicznie wysłużony teleskopowy spinning. Z plastikowego, szkolnego piórnika, który służył mi wtedy za przybornik z przynętami spinningowymi, wyciągnąłem jedyną, która mi się ostała wahadłowa blachę. Przejechałem palcami po szorstkiej i postrzępionej grubej żyłce. Nie było z czego odcinać. Na szpuli kołowrotka nie zostało jej więcej jak trzydzieści metrów. Miałem czterdzieści minut na rozstanie ze skandynawską, wędkarską przygodą. Dwa jeziora łączył kilkudziesięciometrowej długości strumień. Potoczek wpływał pod szosę, pod którą znajdowała się również niewielka śluza regulująca przepływ wody. Strumień był bardzo płytki i raczej mało atrakcyjny wędkarsko. Intuicyjnie zainteresowałem się miejscem, gdzie ciurek powinien wpadać do drugiego jeziora. Ruszyłem w dół kamienistym brzegiem, ciesząc się ostatni raz wodą i sosnowym lasem. W Polsce są podobne miejsca. Jedne bardziej, inne mniej urokliwe. Nie w tym rzecz. Tu byłem odkrywcą. Poruszałem się szlakami, po których zdarzało się, że od lat nikt nie chodził. Tu nie było miejscowych wędkarzy. Tu nie było Polaków, a Norwedzy łowili przeważnie w morzu.
W połowie drogi do migoczącego w oddali jeziora strumień rozszerzał się nieznacznie. W tym miejscu, po środku maleńkiej rzeczki leżał wielki głaz. Za kamieniem, który stworzył to skromne rozlewisko, krążyła powoli plama ciemnej wody. Ot rynienka niewielka, pewnie na dwa metry szeroka, na metr z hakiem lub dwa głęboka. Obejrzałem się na śluzę. Stary pordzewiały mechanizm wyglądał na nieużywany od wielu lat. Szpara przez którą przelewała się woda była długa, ale za to szeroka na jedynie parę centymetrów. Nic większego tak małą szczeliną się tu przedostać nie mogło. No może drobiazg jakiś nie warty zachodu poważnego wędkarza. Zrobiłem dwa kroki do przodu i znowu przystanąłem. Akurat byłem na odległość rzutu od tego niepozornego miejsca. No przecież chory bym był gdybym nie sprawdził, nie zajrzał, nie dotknął.
Odpiąłem wahadłówkę i posłałem ją po łuku w stronę wody. Upadła perfekcyjnie na skraj rynienki. Zdążyła mi błysnąć jedynie dając znak, że jest gotowa do eksploracji nowego terenu. To nie branie wyrwało mi prawie kij z ręki. Nie był łupnięcia, walnięcia czy zdecydowanego ataku. Zaciąłem intuicyjnie po raptownym zluzowaniu się żyłki. Niemal do zawału i utraty wędziska doprowadziła mnie świeca w wykonaniu ryby próbującej uwolnić się od niechcianej zdobyczy. Potrząsając w powietrzu wielkim cętkowanym u nasady łbem, szczupak zawisł na sekundę w powietrzu, po czym zwalił się z hukiem do wody. Nie wytrzymał tego sfatygowany zestaw. Poczułem się jak ten bezwładny na wietrze strzęp żyłki wiszący z mojej szczytówki. Oparłem się o starą sosnę i próbowałem opanować drżenie nóg. Skąd tu się wzięło to bydlę? Pewnie przedostał się szczeliną w śluzie jako mały szczupaczek i rósł sobie nie niepokojony przez nikogo kłapiąc zębiskami wszystko co przepłynęło za granicę kamienia. Stałem gapiąc się w ciemną dziurę. Korony drzew przyjemnie zacieniały to miejsce. Gdyby słońce oświetliło wymytą jamę, pewnie zobaczyłbym starą rybę przyklejoną ze strachu do dna, po niedawnym spotkaniu z jej najgroźniejszym wrogiem. W Polsce by się za takim kamieniem długo nie uchował. Dostałby widłami, jeszcze jako niewielkie dwu lub trzy kilogramowe szczupaczątko.
Pożegnała mnie Skandynawia spotkaniem z tym pomnikiem przyrody, symbolem wszystkiego co piękne, tajemnicze, co kocham.
Notatki z Norwegii cz1 - Ostatni postój
tekst - Sebastian Kowalczyk
foto - Karol Zacharczyk