Osy

/ 10 komentarzy / 4 zdjęć




  • konto usunięte




Podczas sierpniowej, a może „końcowolipcowej” wyprawy, mającej na celu przebadanie pewnego nowoodkrytego łowiska, ja i moi dwaj przyjaciele, Aro i Miras, przeżyliśmy przygodę, którą będziemy wspominać do końca naszych dni. To, co się wówczas wydarzyło, jest tylko jednym z wielu naszych wspólnych przeżyć, ale jeśli bym o tym nie opowiedział, pominąłbym jedną z bardziej karkołomnych przygód. A tego bym sobie nie darował. Zatem zaczęło się tak:

Po telefonicznym nawoływaniu, które trwało jakieś trzy dni, spotkaliśmy się przed sklepem wędkarskim w Bukowie. Aro przydryndał swoim wysłużonym Poldkiem, który miał zainstalowane ogrzewanie podłogowe. Tak to nazywaliśmy. Usprawnienie owo, zostało poczynione przez Arusia na skutek konieczności podnoszenia nóg podczas deszczu, by woda z kałuż nie pochlapała nóg kierowcy, a określało się wstawką płyty grzejnikowej w miejsce brakujących fragmentów podłogi. Dodatkowo Poldek był wyposażony w tzw. sportowy tłumik, w którego poszyciu specjalne otwory ułatwiały wydostawanie się spalin, co owocowało sportowym tonem i przyrostem osiągów. Całe to ustrojstwo było podwieszone na dziesięciu metrach drutu. Miał też ów pojazd napęd ekologiczny, co można zamknąć określeniem „ wiele pozostawiająca do życzenia instalacja gazowa”. Zawsze miał kłopoty z odpalaniem, bo startował tylko na gazie i choć w baku miał dość dużo benzyny, to mogła ona służyć wyłącznie do rozpalania ognisk i do tego głównie jej używaliśmy. Kiedy spuszczaliśmy trochę tego paliwa do słoiczka, zawsze zachwycaliśmy się jej mętnym, urynowatym kolorkiem. To tak, jakby do benzyny dolać mleka.

Następna fura też była ciekawa. Było to małe, czerwone Suzuki Mirasa. Choć pozbawione odprysków lakieru i dość żwawe, to obuwie tegoż autka pozostawiało wiele do życzenia. Nie dość że gumy łyse, to siła robocza wszystkich urządzeń służących do zatrzymywania, zwanych dalej hamulcami, ograniczała się mniej więcej do mocy, z jaką umarły dzierży modlitewnik. Oprócz tego, „Samuraj” Mirkowy miał jeszcze ten feler, że jeśli już zdarzyło mu się zgasnąć, to już żadna siła nie miała nań wpływu. Nie pomagały żadne zaklęcia, robienie laleczek i nakłuwanie szpilkami, auto po prostu nie paliło i amen w pacierzu. Wycieraczki nigdy nie dawały sobie rady z utrzymaniem szyb w stanie przejrzystości. Nie znalazł się do tej pory mechanik, któren by potrafił zdiagnozować dolegliwości tego pojazdu.

A moja bryka? No cóż. Opisywałem ją nie raz i nie dwa, ale przypomnę kilka jej drobnych cech. Jedną z nich, był hamulec ręczny, który woziłem w bagażniku. Był to kawał drewnianego klocka, który w razie potrzeby, podkładało się pod koło. Hamulce robocze były żyleta!
Natomiast amortyzatory, to było jakieś nieporozumienie. Auto huśtało jak porąbane, a przekraczanie siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, groziło trwałym uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym, ponieważ auto zaczynało się wtedy normalnie rozpadać na drobne kawałki. Spryskiwacze działały, ale jak się ich użyło, to pryskały szyby wszystkim innym pojazdom na drodze, tylko nie te, przez które ja patrzyłem. W karoserii było kilka ładnych dziur, a w drzwiach okazałe szpary, takie, że jak w zimie śniegiem zawiało, to miałem zaspy na siedzeniach. Prawdziwy, rasowy „Polish Racing Car”.

Tak więc wesoła kompania, po dokonaniu kilku drobnych zakupów w rzeczonym sklepiku, wyruszyła na łów. Tym razem obyło się bez sprzeciwów ze strony naszych pojazdów i w sumie, szczęśliwie dotarliśmy na miejsce.

Dzień był cichy i spokojny. Było dość ciepło, a zieleń nie była już tak soczysta jak na początku lata. Gdzieniegdzie pojawiały się żółcienie i pomarańczowe akcenty. Słońce było już nieco niżej i ślepiło w oczy. Na wodzie, tylko od strony wałów, pojawiała się leciutka fala. Niestety, wszystkie atrakcyjne miejscówki były już zajęte. Kolega Aras, dokonawszy zwiadu w terenie, poinformował nas, że jest świetne miejsce, więc bez ceregieli ruszyliśmy je zaklepać. Podjechaliśmy na miejsce, zaparkowaliśmy bryki i dalejże wynosić sprzęt. W tym momencie z krzaków za naszymi plecami, wyłonił się jakiś człowiek. Był to mężczyzna postury Danego DeVito, z tym, ze buzię miał ciekawszą, bo mogła ona świadczyć wyłącznie o bujnym życiu towarzyskim, oraz o potężnej ilości spożytych napojów, nie będących bynajmniej mlekiem. Stanął przy nas spocony jak parowóz, zamachał krótkimi rączkami i zagadnął:
- Na rybki … znaczy przyjechali?
-Ano na rybki - odpowiedzieliśmy chórem.
- A to będą w tym miejscu się rozkładać? Hę? - pytał dalej pucołowaty jegomość.
- Ano będziem - znów usłyszał chóralną odpowiedź.
Jegomość podrapał się za uchem i rękawem ocierawszy pot z czoła rzekł:
- No to ja odradzam….. Stanowczo.
-A to z jakiego powodu - zabrzmiał nasz chór.
Człowieczek zakrztusił się, odkaszlnął i odparł:
-Bo tu … cholera… te osy są od zawsze. Jak wam życie miłe, to idźcie sobie gdzie indziej. Skubane już wielu z tego miejsca pogoniły, a że wyglądacie mi na swoich kolesi, to ostrzegam.
Nachyliłem się do Arasa i szepnąłem mu na ucho:
-Taaaa. Jasne. Sprzęcicho targa ze sobą i miejsca szuka. Osami nas postraszy i miejsce mu zwolnimy. Naiwniak.
Aro odparł, że my się niczego nie boimy i tu właśnie się rozłożymy, ale dziękujemy za troskę i życzymy powodzenia w połowach.
Człowieczek wzruszył ramionami i rzekł:
- Jak chcą, tak zrobią.
Po czym ruszył w swoją stronę.

Na stanowisku, rosło tylko jedno, jedyne drzewo. Brzeg był dość wysoki, więc jakiś zmyślny wędkarz, wyciosał w twardej glinie kilka szerokich stopni. Glina wyschła i utwardziła się prawie jak beton. Nawet lipcowe burze nie dały rady tych stopni rozmyć. Po obu stronach stanowiska, rozłożyły się malownicze trzcinowiska. Odrobinę na lewo, przycupnęła maleńka wysepka, a prawa strona, zamykała się malowniczą zatoczką. Jeszcze tylko losowanie za pomocą trzech zapałek i już było wiadomo, że Aro z lewej, Miras z prawej, a ja pośrodku. No to zasiedliśmy.
Jak to mamy w zwyczaju, każdy dzieli się tym, co ma. Co za tym idzie, rozdałem każdemu po browarku na dobry początek. Następnie powiesiłem na wolnej podpórce worek, który miał spełniać rolę śmietnika. Komisyjnie odpieczętowaliśmy puszki. Ten dźwięk!...... Tak dobrze znany i kochany na Śląsku….. Bez niego nic nie byłoby tym, czym jest. Oczywiście kolega Miras od razu doznał efektu rozbijanej gaśnicy, bo browar wyskoczył na niego z puszki. Śmialiśmy się do rozopuku, a Miras od razu zaczął wietrzyć podstęp. Ciekawe, że ile razy dajemy mu piwo, zawsze jest tak samo. Nie wnikam, może ma pecha. Zawsze łapie się na stary jak świat numer ze wstrząśniętą puszką. Zanęciliśmy sobie łowisko mocno rozgotowana kukurydzą.

To Arek pierwszy zaciął rybę. Hol był spokojny. Wyglądało na to, że to nic wielkiego, ale przy samym brzegu, ryba postanowiła powalczyć. Kij się ugiął, a Arek zluzował hamulec. Zdobycz zrobiła kilka zakosów i znów spokojnie szła do brzegu. Siedziałem w środku, więc zeskoczyłem z fotela i zrzuciłem wędki z podpórek, zanurzając szczytówki jak tylko głęboko się dało. Zapobiegło to splątaniu zestawów. Po chwili Miras, pomagał w lądowaniu pięciokilogramowego karpia. Oznajmiłem więc:
-No panowie, wygląda na to, że mamy kolejne ulubione miejsce!

Moja uwaga została poparta dość szybko, bo w ciągu kilku minut Miras tez holował ładną sztukę. Moją uwagę jednak przykuło cos innego. Zauwazyłem, że wokół nas i pomiędzy trzcinami, uwijają się setki os. Nie były agresywne. Latały sobie w tę i nazad, w sobie tylko znanym celu i ignorowały naszą obecność. Od czasu do czasu tylko któraś z nich badała nasze postacie, latając i brzęcząc wokół naszych głów i maneli. Miras wylądował kolejnego karpika. Ryba miała może ze trzy, albo cztery kilo - już nie pamiętam. Mając na uwadze słowa Danego DeVito, postanowiłem ostrzec kolegów:
- Panowie, tu naprawdę jest pełno os. Cholera jasna, naprawdę jest ich masa!
Ale Miras ze stoickim i właściwym dla siebie spokojem odparł:
-Eeee tam osy. No to co? Nie drażnić, nie palić niczego, to se polatają i nic się nie stanie.
Co racja to racja. Dałem więc spokój dalszemu drążeniu tematu. Po następnym browarku i ja miałem okazję dokonać lądowania karpia, tyle, że mój był jakiś niewydarzony. Miał ze dwa kilo i wyglądał śmiesznie obok tych, które złowił i Miras i Aro. No cóż, tak w życiu bywa. A te dwa łobuzy nabijały się ze mnie. Trochę mnie to rozjuszyło i coś tam im napyskowałem, ale wtedy Aro podskoczył jak oparzony. Terkot młynka wyrwał nas ze sprzeczki. Miras zawołał:
-Ja cie! Ale jedzie! Nie szarp! Przybryndzuj, ale nie szarp!
Ryba szła w przeciwpołożną jak strzała. Oddalała się po prostej, nie skręcając ani razu. Aro z nutą niedowierzania jęknął:
- Co to k* jest?! Nie dam rady jak pragnę zdrowia!
Powiedziałem:
- Ty weź, zejdź na dół po tych schodach, bo jak tu postawisz kij, to nie powalczysz, taki będzie kąt!
Aro posłuchał mojej rady i zszedł na dół. Musiał teraz cos zrobić, bo ryba rwała wprost na wystający z wody martwy pień. No i zrobił.
Położył lekko kij i przyhamował. Ryba poczuła większy opór i zrezygnowała z obranego kierunku. Teraz ruszyła w bok. Krzyknąłem:
-Miras! Zwijamy!
Momentalnie pozwijaliśmy nasze wędki, by zrobić miejsce Arkowi, który walczył dalej. Chodził to w lewo, to w prawo, odpuszczał, pompował, a rybsko, kiedy już było przy podbieraku, dawało w długą i wszystko się zaczynało od początku. Obserwowałem to wszystko z boku. Kij pracował ostatkiem sił, żyłka grała jak struna.
-Zerwiesz to! -zawołałem.
Wtedy stało się.

Żyła strzeliła z jękiem, a Aro poleciał do tyłu. Ratując się przed upadkiem, wykonał dziwnego fikołka, a wędziskiem wyrżnął w trzciny. No i w tym momencie świat zwariował. Wokół nas, zaroiło się od rozwścieczonych os. Setki owadów, z determinacją ruszyły do boju. Żaden z nas, nie wiedział co się właściwie dzieje. Ja ruszyłem pierwszy, kręcąc nad głową młynki flanelową koszulą. Owady uniemożliwiały mi orientację w terenie. Nie miałem pojęcia, gdzie stoi moje Tico. Dwaj pozostali koledzy też rzucili się do ucieczki. Biegaliśmy jak wariaci, wrzeszcząc w niebogłosy. Skakaliśmy, machaliśmy łapkami jak stuletnie marionetki, a osy z wściekłością kontynuowały atak. Usłyszałem przeraźliwą wiązankę przekleństw, a zaraz po niej potężny plusk. Osy atakowały jeszcze wścieklej. Udało mi się jakoś dopaść do auta, ale kilka rozjuszonych owadów znalazło szpary w drzwiach i wlazły do środka. Zabiłem je kapeluszem i popatrzyłem na zewnątrz. Na placu boju pozostał Miras. Miotał się i biegał. Obserwowałem to z niedowierzaniem. Wtedy usłyszałem okrzyk kogoś znajomego:
- Tutaj! Do mnie! Do mnie cholera!
Miras też usłyszał wołanie i ruszył w kierunku, z którego dochodziło wołanie. Kiedy zniknął mi z oczu za linią zarośli, nieznośne bzyczenie ustało. Tylko nad naszą miejscówką, widać było jeszcze przez dłuższą chwilę kłębowisko os. Po chwili jednak wszystko wróciło do normy.

Zanim wysiadłem z Tikacza, rozgniotłem jeszcze jedną, czy dwie osy, które dawały oznaki życia. Niepewnie wygramoliłem się z auta. Poszedłem w kierunku, gdzie zniknął mi z oczu Miras. Znalazłem go na drodze, powyżej zarośli w towarzystwie małego, pucołowatego jegomościa. Mirek siedział na krzesełku, a Dany DeVito, tańcował wokół niego, przykładając mu do twarzy jakieś białe tamponiki. W powietrzu unosił się zapach octu. Przysiadłem obok bez słowa, a pucołowaty człowieczek podał mi tak dobrze znany wszystkim górnikom, opatrunek octowy w foliowej saszetce. Przyłożyłem to coś do piekących miejsc i poczułem ulgę. Od strony zatoczki nadszedł Aro. Był mokry i zły. Nasz wybawca, okazał się być przemiłym człowiekiem. Opatrzył nas jak należy, po czym kazał nam spokojnie siedzieć, ubrał rękawice, założył moskitierę na kapelusz , poszedł na naszą miejscówkę i pozbierał wszystkie fanty.

Pan Zbyszek, bo tak na imię miał ów wędkarz, zrobił na nas niesamowite wrażenie. Okazał się być przesympatycznym gościem. Opowiedział nam o kilku podobnych wypadkach, które miały miejsce na naszym łowisku, a które nie skończyły się tak szczęśliwie jak w naszym przypadku. Na nasze szczęście, Zbyszek miał przy sobie odpowiednie środki, których notabene nie szczędził niosąc nam pomoc. To prawdziwy fart, że był w tym miejscu i czasie. Dziś śmiejemy się z naszej przygody, ale uwierzcie mi Kochani, że wynieśliśmy z tych wydarzeń głęboką naukę na przyszłość. Dlaczego to opisałem? Ano dlatego, ze być może wielu z Was nie zastanawiało się nad tym, co może nas spotkać nad wodą. Pisałem już o tym, jak dopadła mnie burza w opowiadaniu pt. ”Noc malowana bielą”, jak piorun omal mnie nie usmażył w opowiadaniu pt. „Chłopaki nie płaczą?” A dziś opisałem jak można wpaść w tarapaty, naruszając spokój owadów. Niby nic takiego, ale trzeba sobie zdać sprawę z faktu, że około trzydziestu procent męskiej populacji, jest uczulone na jad pszczół, os, i innych takich. Zatem zachodzi konieczność poznania sposobów obrony przed atakiem tych owadów.

Osy są owadami bardzo terytorialnymi. Jeśli z jakichś powodów zaatakują, odpuszczają po oddaleniu się obiektu na odległość kilkunastu metrów. Ale nie należy uciekać wymachując jak ja to uczyniłem. Nie wolno skakać, kręcić się w kółko. Najlepiej jest zarzucić sobie na głowę koszulę i spokojnie, ale zdecydowanie oddalić się w linii prostej od miejsca ataku. Chronić należy głowę, szyję i dłonie. Użądlenia w okolicy szyi i twarzy, są szczególnie niebezpieczne. Jeśli już kogoś pożądlą osy, czy inne podobne owady, należy zwrócić uwagę na zachowanie ofiary. Jeśli tylko stwierdzimy, że dzieje się cos niepokojącego, trudności z oddychaniem, zaburzenia widzenia, utrata równowagi, utrata przytomności, nie czekajmy ani chwili, od razu pakujmy delikwenta do samochodu i najkrótszą drogą jedźmy do najbliższego szpitala. Po drodze dzwońmy, by powiadomić szpital o konieczności przygotowania odpowiednich środków. Unikajmy używania nad wodą ostrych zapachów typu dezodoranty, perfumy. Pot też może wywołać agresję owadów, nie mówiąc już o gwałtownych ruchach, naruszaniu strefy zamieszkania roju, lub paleniu ognia w pobliżu gniazda. Miejcie zawsze oczy szeroko otwarte, by nie spotkała was tak bolesna przygoda, jaka spotkała naszą trójkę.
Teraz i ja wożę ze sobą opatrunki kwaśne. Miałem już nauczkę.


Życzę Wam, by na wędkarskich szlakach nie „zaroiło” Wam się nigdy.

GHOSTMIR

 


3.9
Oceń
(39 głosów)

 

Osy - opinie i komentarze

pisaqpisaq
0
Wyprorokowałem :D Jest i Rój. Dziękuję ;)
(2010-06-08 12:52)
u?ytkownik42354u?ytkownik42354
0
Mówisz - masz. Hehe. (2010-06-08 12:53)
2780plox2780plox
0

Pomału wraca Twój dorobek.

I o to chodzi.

Pozdrawiam.

(2010-06-08 13:40)
ppawelppawel
0
Kolejny fajny artykuł, gratulacje Mirek. Tylko dlaczego batman nie jest jeszcze na stronie głównej? Ja też kiedyś jeździłem tico na ryby współczuję Ci, ciasne to jak trumna ale dla jednego wystarczy. Po kupnie starego escorta kombii dopiero odżyłe i zabieram więcej gratów na wyjazd. Stare samochdy mają to do siebie, że nie szkoda ich katować w terenie. Co do os to miałem z nimi przejścia będąc sześcio może siedmiolatkiem. Podpalaliśmy ich dziury w ziemi ,skończyło się na szczęście tak jak w Twoim przypadku bez poważniejszych obrażeń.  (2010-06-08 14:03)
u?ytkownik40353u?ytkownik40353
0
witam i znowu fajne opowiadanko super sie czytalo gratuluje jak zwykle piatka i czekam z niecierpliwoscia na nastepne pozdrawiam piotrek a wrogami sie nieprzejmuj to ludzie ktozy sie sami nielubieja i przeszkadza jm to ze ktos jest dobry w tym co robi
(2010-06-08 16:52)
kostekmarkostekmar
0
Ach, Mirek rozkołysałeś się na dobre i wraca stare-nowe dobre pióro. Cóż można chcieć więcej? No, tylko takich opowiadań! Fajowo. Zostawiam ***** i pozdrawiam. (2010-06-09 11:24)
u?ytkownik31907u?ytkownik31907
0
haha dobre 5
(2010-06-09 13:01)
u?ytkownik35088u?ytkownik35088
0
Widzę że mam zaległości. Tekst świetny, przygoda gorsza. Dziś idę spać ale jutro prześledzę bloga dogłębniej. Ten tekst mi mówi, że warto. Wnioskuję, że kolega też z wygnania wraca?
(2010-06-10 00:20)
u?ytkownik24522u?ytkownik24522
0
Dobrze mi się czytało i stawiam piątala***** (2010-06-10 20:37)
u?ytkownik58380u?ytkownik58380
0

Temat artykułu "RÓJ". Kolejny ciekawy.

OCENA: 5

(2010-11-12 22:28)

skomentuj ten artykuł

Sklep wędkarski internetowy, duże okazje tanie wędki i kołowrotki online - zdjęcia i fotki

Wędkarstwo wiadomości